niedziela, 2 lutego 2014

Aby Polska nie zginęła

Dobrze byłoby, aby obecność zagranicznego wolontariusza doprawiła nieco lokalny koloryt. Jak już jednak próbowałam przy okazji Bożego Narodzenia, zdałam sobie sprawę, że zadanie nie będzie łatwe. 

Spróbowałam swoich sił jako nauczyciel rodzimej mowy - zaproponowałam, że w związku z całkiem niemałą rzeszą turystów z Polski rokrocznie odwiedziającą Istrię, może znajdą się jacyś chętni na bezpłatne lekcje języka polskiego. Proszę zgadnijcie jaki był rezultat. Na pierwszej, pieczołowicie przygotowanej lekcji, spełniającej wymogi nawet najbardziej wymagającego dydaktyka, zawierającej wszystkie najbardziej efektywne metody oraz uwzględniającej różnice kulturowe, pojawiło się uczniów... zero. Na drugiej... 1 dziewczynka, której mama akurat nie miała co zrobić i zapytała czy może ją zostawić na przechowanie - nauczyła się śpiewać kilka sztampowych polskich piosenek, chociaż tyle. Dużo owocnej poszło mi z edukacją moich współpracowników - mistrzowsko opanowali słowa "smačnego" oraz "pžedsiebiorčošć".

Oto dwa z czterech mocnych, polskich akcentów w naszym biurze; ponadto są jeszcze ryba z Rybnika i Agata z Bydgoszczy.

Trzy lata spędzone w Kolegium skutecznie wyleczyły mnie ze zniechęcenia. Uznałam, że zwyczajnie metoda wymaga modyfikacji. Sięgnęłam do środka starego jak świat i od zawsze przynoszącego oczekiwane rezultaty : przez żołądek. 

Już przed Świętami była mowa o zorganizowaniu wieczorów kulturalnych, gdzie każdy z nas mógłby się pochwalić tym co ma najlepsze. Jestem dopiero w fazie intensywnego rozwiajnia swoich talentów kulinarnych, zatem potrawą najłatwiejszą, najtańszą, najsmaczniejszą i najbardziej polską wydało mi się nic innego jak oczywiście placki ziemniaczane. Z niedawnego artykułu Forbes'a wynika, iż jesteśmy jabłkową potęgą - w 2013 roku w eksporcie wyprzedziliśmy nawet Chiny (!) Do picia zaserwowałam zatem sok jabłkowy z białowieską duszą ;), na dodatek szczypta cynamonu i kilka kostek lodu - smakował nawet najwybredniejszym niedojadaczom i niedopijaczom. Jako dobry gospodarz nie zaniedbałam i duchowej oprawy spotkania. W tle płynęły przeplatające się głosy Czesława Niemena, Cleo&Donatana, Lady Pank oraz Myslovitz - mnie osobiście, słuchając Łez, łezka się w oku zakręciła.








Mimo że ziemniaków na placki nie starłam przy pomocy tradycyjnej tarki, i mimo że do wyboru jako dodatki były jedynie cukier i kwaśna śmietana, pomimo odbywającej się równolegle ogólnokrajowej nocy muzeów z masą przeciekawych atrakcji - chyba udało mi się zrealizować główny cel lekcji : pokazać, że Polska nie taka straszna jak ją malują i że w sumie bardzo fajnie jest być Polakiem. To była dla mnie bardzo cenna lekcja!


środa, 15 stycznia 2014

Unia Europejska na ulicach Labina.

Jako, że jednym z podstawowych punktów statutowych naszej organizacji, a także samego projektu EVS, w którym biorę udział jest promowanie działań i wartości europejskich oraz jak najszersze informowanie o możliwościach jakie oferuje Unia Europejska - wreszcie coś powinniśmy w tym kierunku działać.

Bardzo głośno jest obecnie o nowym, wielkim programie Unii Europejskiej dla młodzieży Erasmus + . To ogromny pakiet naprawdę świetnych możliwości nie tylko dla młodzieży, i nie tylko dla studentów i nie tylko w dziedzinie nauki. W końcu Komisja Europejska pożądnie zabrała się za przeciwdziałanu szalejącej pladze bezrobocia i zakłada, że wydając astronomiczne 15 miliardów euro (!!), do 2020 roku uda się obniżyć jego poziom. 

Z tej okazji wypuszczono nowy Europejski Portal Młodzieżowy, gdzie w przyjazny sposób, wszyscy zainteresowani mogą znaleźć informacje dotyczące przeróżnych możliwości oferowanych w ramach programów unijnych. Nareszcie takie rzeczy jak spis organizacji biorących udział w EVSie czy oferty bezpłatnych szkoleń, kursów i stypendiów, ogłoszenia o konkursach, praktyczne wskazówski dotyczące podróżowania lub życia za granicą, wreszcie wszystkie aktualności i bieżące wiadomości, można znaleźć w jednym miejscu. Co więcej, strona jest dostępna w 27 językach Wspólnoty, a treści są skategoryzowane według krajów. Wygląd strony też nie jest odstraszający. 

 Europejski Portal Młodzieżowy - Informacje i możliwości dla młodych ludzi w całej Europie

Naszym zadaniem było zatem poinformować labińską społeczność jak, gdzie i którędy mogą znaleźć potrzebne informacje - wiadomo, że dziś właśnie informacja jest na wagę złota. Z niemałym zapałem zabraliśmy się zatem do konstruowania sturopianowych sześcianów, które potem miały zostać umiejscowione w strategicznych punktach miasta. Z założenia, na bokach kostki znalazły się zachęcające pytania w stylu : Lubisz podróżować? Jesteś młodą, kreatywną osobą? Chcesz poznać nowych ludzi? Jesteś ciekaw wyzwań? Kiedy ta przynęta okazała się skuteczna, zanteresowany podchodził i "zaglądał w dziurkę" (tak brzmiało jedno z poleceń, niczym kopiuj-wklej z Alicji w krainie Czarów) - tam znajdował adres internetowy i wskazówki jak zrobić z niego użytek.








Trudno ocenić rzeczywisty rezultat całej akcji. Nas kosztowała dużo pracy, ale i dużo zabawy (wreszcie miła odmiana dla bycia przyklejonym do krzesła i klawiatury). Niektóre kostki padły ofiarą lokalnych wandali, inne najbardziej ucieszyły dzieci ze szkoły podstawowej. Najważniejsze, że Wy drodzy czytelnicy daliście się złapać na tę przynętę, a co już zrobicie z tą "informacją" to już wyłącznie od Was zależy :)

czwartek, 9 stycznia 2014

Wracamy do spotkań.

Można by powiedzieć, że spotkania są esencją pracy organizacji. Ich regularność zależy od tego czy Alen - przewodniczący organizacji ma akurat coś do powiedzenia swojej ekipie czy nie. Ostatnie miało miejsce dokładnie na 2 godziny przed moim wyjazdem do domu : jak zawsze spadło jak grom z jasnego nieba. Kiedy rozlega się magiczne "morning meeting" należy rzucić wszystko, zająć miejsce w sąsiednim pokoju i spodziewać się wszystkiego. Nie żeby było to jakoś wyjątkowo katorżnicze doświadczenie, przypomina raczej jajko niespodziankę. Czasem uroczo jest patrzeć z jaką pieczołowitością wszyscy notują, rysując słoneczkowate mapy myśli, potem nic tylko zostawić sobie te rysunki na pamiątkę.

Nie było niespodzianką co przygotował Alen w środowy poranek, dla mnie pierwszy w tym nowym roku : "morning meeting". Treść była bardziej niż podobna do tego ubiegłorocznego, dowiedzieliśmy się bardzo ogólnie, że czeka nas mnóstwo pracy, ale prawie słowa o tym w jaki sposób nasz w niej udział miałby wyglądać. Ostatnimi czasy nie narzekałam na nadmiar obowiązków, nie wydawać by się mogło, aby nowy rok przyniósł nowy stan rzeczy. Dwa podstawowe wnioski wysnute zostały z dzisiejszego spotkania : w piątek testujemy gry, które za astronomiczną sumę zakupili niedawno do swojego klubu młodzieżowego, a w najbliższym czasie zorganizujemy bardzo kulturalne wieczory hiszpańsko-polsko-chorwackie.

środa, 8 stycznia 2014

3-tygodniowy reset każdemu wyj(e)dzie na dobre.

Trzy okołoświąteczne tygodnie spędzone poza Labinem bynajmniej nie miały nic wspólnego z błogim nieróbstwem. W porównaniu z ostatnim trajektem, tym razem podróż zajęła trochę więcej czasu ale to z powodu - wydawało by się z pozoru niesprzyjającemu autostopowaniu - trybowi nocnemu. Nigdy wcześniej nie ruszałam w drogę w godzinach popołudniowych, ale też nigdy wcześniej tak punktualnie nie przyjeżdżałam na miejsce. 26 godzin od startu byłam bogatsza o kolejny bagaż doświadczeń - prawie równie ciężki co mój zielony plecak :)


Przybywając do domu w weekend bezpośrednio poprzedzający Boże Narodzenie absolutnie nie miałam co liczyć na słodkie próżniactwo - miałam go dosyć na kilka dni przed wyjazdem. Zamiast tego, o wiele bardziej przeze mnie lubiane - kuchcenie, przygotowywanie i załatwianie. Nareszcie poczułam ducha Świąt, tak bardzo nieobecnego z wielu względów w Labinie. Nie miałam wprawdzie okazji przeżyć Bożego Narodzenia po istriańsku, ale z opowieści, które słyszałam - raczej nie mam czego żałować. Kiedy pochwaliłam się, że u nas standardowo na wigilię przygotowuje się 12 potraw - w odpowiedzi usłyszałam, że tyle to w ogóle potrafią przygotować. W praktyce wigilii prawie w ogóle się nie obchodzi, 25 grudnia je się jakiś może odrobinę bardziej świąteczny obiad, ale potem i tak idzie się na koncert i dużo pije. Prezentów już prędzej należy się spodziewać na św. Mikołaja. Właściwie dzień jak codzień, tyle że wolny.

Decydując się być wiernym tradycji, nie obyło się bez uzupełnienia ubytków w wadze. Klasycznie również, nie byłam w stanie długo wysiedzieć przy rodzinnym stole, bo trzeba było szykować się na Sylwestra. Po Berlinie i Rzymie przyszedł czas na ukochany Strasbourg. 

Najlepszy Sylwester wcale nie z Jedynką, a tam gdzie akurat bawią ludzie z Taizé. To zawsze jest energetyczna bomba atomowa, a tym bardziej w tak malowniczym otoczeniu. Wyobraźcie sobie, że nagle trafiacie w sam środek baśni braci Grimm : choinki, prawie zaczarowane ozdoby, grzane wino i pierniki. Nie bez kozery Strasbourg zasłużył na miano stolicy Bożego Narodzenia - tu już w XVI wieku odbył się pierwszy jarmark, ta tradycja kontynowana jest po dziś dzień.







Co prawda, mój naprędce skombinowany towarzysz podróży - 100 procentowy Kaszub Arek - i ja, wzgardziliśmy cywilizowanym środkiem transportu, ale po raz kolejny autostop zapewnił nam niesamowitą dozę przygód w drodze i już po dotarciu do celu. Dla odmiany, zamieszkaliśmy u przesympatycznej starszej pani, w mieszkaniu (dosłownie) rodem z epoki empire. Dzięki niej, wyroby najlepszych strasbourskich cukierników i czekoladników nie mają już przed nami tajemnic.



Przecież nie godziło by się wracać do Labina nie zahaczając o dom w celu zabrania tzw. wałówki. Tym bardziej jeśli udało się złapać na stopa autobus, który z centrum Strasburga zabrał nas niemal przed drzwi wejściowe do domu. 

Autostop rządzi się swoimi prawami - bo jakże wytłumaczyć różnicę 10h (na korzyść) pomiędzy trasą z, a do Labina. Ruszając przed świtem, wieczorem przyjmowałam wyrazy uznania od doświadczonego autostopowicza w barze Sipe w centrum Starego Gradu. Uff!

sobota, 21 grudnia 2013

Wigilijna dusza miasta : Gorni Grad w obiektywie i retuszu.

Z okazji nadbiegających już tuż, tuż Świąt, przygotowałam prezent : zapraszam na ostatni w tym roku spacer uliczkami starego, górnego miasta. Być może część ujęć wyda Wam się znajomym - tym lepiej, znaczy to bowiem, że coraz lepiej poznajecie moje miasto :) Części może się nie dokońca spodobać retusz - pobawiłam się nieco, żeby pokazać odrobine inne oblicze wąskich uliczek i ciekawych zakamarków.

Zaczynamy na szczycie Forticy, z której rozciąga się widok na Rabac i Kvarner.

Następnie schodzimy niżej, mijając najstarsze, a wciąż zamieszkałe budowle w obrębie murów.

Mijamy naszą kamienicę i możemy przy okazji podziwiać mającego pieczę nad miastem Zvonnika.

Ciągle w dół, przecinamy ówczesną "dzielnicę willową", podziwiamy pałace najbogatszych weneckich rodów.

Spoglądamy na niepozorny dzwoneczek małego, prywatnego kościółka, bo podle dawnych standardów, każda znaczna rodzina fundowała budowę własnego.

Zwracamy uwagę na ożywczo-żółtą-zieloną plebanię z nienagannie utrzymanymi kwiatami.

Żaden zakamarek nie zostanie pominięty, każdy wart jest choćby chwili uwagi.

Droga nadal prowadzi w dół, w kierunku bramy św. Floriana; sprawdzamy tylko godzinę na wieży zegarowej i możemy opuścić obręb murów.

Ledwie byłabym zapomniała pokazać herb miasta : czerwony krzyż św. Jerzego (jak ma to miejsce w przypadku wielu innych miast Istrii), być może nawiązuje do krucjatowgo epizodu Wenecji.

Wydostaliśmy się na centralny plac miasta, tu mieszczą się dwa najważniejsze budynki : ratusz i Velo Kafe.

Spoglądamy teraz na północ, u naszych stóp rozciąga się Podlabin, a daleko za horyzontem - Italia.

Obracamy głowę nieco w prawo, widzimy dawne robotnicze osiedla, Ućkę, a jeśli bardzo wytężymy wzrok, na wprost dostrzeżemy również Rysy.

Na moment zerknijmy jeszcze do wnętrza kościółka św. Antoniego, niestety tylko przez dziurę po sęku, po budynek zamknięty jest na 5 kłódek.

Czasem jeszcze szpary w deskach są na tyle duże, że możemy zobaczyć światło wpadające przez nieoszklone okno.

Kiedy odejdziemy nieco w kierunku cmentarza, w całej okazałości ukaże nam się stare miasto.

Zaraz powiecie, że to ani nie świąteczne ani nawet zimowe. Bardzo nietrafiony podarek! Ale dobrze, spróbujmy od nowa. Tym razem niech nas poprowadzi pewien mały wierszyk. Zamknijcie oczy, a otwórzcie oczy wyobraźni i taki oto Labin spróbujcie sobie wyobrazić:

Pusty rynek. 
Nad dachami gwiazda. 
Świeci każdy dom. 

W zamyśleniu, uliczkami, idę, tuląc świętość świąt. 
Wielobarwne w oknach błyski i zabawek kusi czar. 
Radość dzieci, śpiew kołyski, trwa kruchego szczęścia dar. 
Więc opuszczam mury miasta, idę polom białym rad. 
Zachwyt w drżeniu świętym.



Na ten niezwykły czas życzę Wam jak najwięcej wyjazdów, bo wtedy będziecie mieli jak najwięcej powodów do powrotu do Domu. Niech każdy z nas ma na tyle dużą dłoń, aby z niej uczynić Betlejem i na tyle ciepłe serce, aby przyjąć nowonarodzoną Miłość. Wesołych Świąt!

wtorek, 17 grudnia 2013

Super (sladka) Chorwacja : Lino&Kraš.

W najśmielszych przypuszczeniach nie posądzałabym Chorwatów o tak rozwinięte talenty cukiernicze. Po prawdzie, kogoś kto nałogowo lubi słodkie, nietrudno zadowolić. Z drugiej jednak strony, podniebienie zmakosza staje się coraz bardziej wyrafinowane i z czasem może zechcieć pogardzić tzw. "byleczym". Ja, rodowitymi chorwackimi słodyczami na pewno nie wzgardzę. Co najwyżej ryzykuję przejedzenie, ale to też wyłącznie w jednym przypadku. Bardzo podoba mi się fakt, że w lokalnej ekonomii, Chorwaci przejawiają autentyczny patriotyzm. Bo i ile w Polsce praktycznie nie dostanie się polskich produktów, (Ale jak to! Przecież Wedel, Prince Polo, Żywiec? Niestety! Wszystkie one należą do zagranicznych koncernów, a my kupując, bezmyślnie napychamy kieszenie japońskie, koreańskie, izraelskie czy holenderskie.) Chorwaci mocno pilnują cen na importowane towary. Przykładowo, "zagraniczny" batonik jest prawie dwukrotnie droższy od krajowego - każda zdroworozsądkowa osoba wybierze tańszy. To jest jednak temat na oddzielny post.

Obok wina (którego Chorwacja również absolutnie nie ma prawa się wstydzić), drobne słodkości są najbezpieczniejszym prezentem. Bo prawie każdy z nas ma do nich słabość, a jeśli niekoniecznie, można je grzecznie przepodarkować komuś innemu. Zresztą, specjalność, której nie sposób zdobyć w swoim kraju będzie niewątpliwą ciekawostą i okazją do nowych doświadczeń. Jeśli kiedyś zdarzy Wam się przybyć do Chorwacji i będziecie chcieli okupić czymś miłym swoich bliskich, służę swoim eksperckim doświadczeniem :) Zapraszam!

DAWNO, DAWNO TEMU BYŁ SOBIE KRAŠ (czyt. krasz)...
Rodzicami Kraša była najstarsza (powstałą w 1911r.) czekoladowa maufaktura w tej części Europy (mająca wyłączność na dostarczanie czekolady na cesarski dwór) oraz równie stara fabryka sucharów, herbatników i wafli. Po zwycięstwie Tita, ojcem chrzestnym połączonych firm stał się Josip Kraš - czołowy, chorwacki komunista, bohater narodowy zabity w 1941 roku. Firma na znacjonalizowanym rynku miała doskonale, równie doskonałe produkty zaczęła wprowadzać na rynek. Na przestrzeni lat zmieniał się wyłącznie wygląd pudełka, receptura - zachowana baz zmian - raduje kolejne pokolenia. Czego zatem koniecznie trzeba spróbować odwiedzając jeden z firmowych sklepów Kraša?
Bajadera: nugatowa pralina z dodatkiem migdałów, orzechów laskowych i orzechów włoskich, które nadają jej charakterystyczny smak. Jako pierwszy produkt została wyróżniona oznaczeniem "Croatia Creation". Obawiałam się, że może być zbyt słodka - była dokładnie w sam raz.  

Griotte: delikatnie kwaskowate, śródziemnomorskie wiśnie zanurzone w likierze i oblane doskonałą gorzką czekoladą. Receptura ma przeszło 90 lat, ona również zapewniła firmie prestiżowe oznaczenie "Croatia Creation".

Dorina: podrzymuje zaszczytną tradycję najlepszych czekoladników działających w Zagrzebiu u początku minionego stulecia. Dostępna jest aktualnie w niezliczonych wariantach smakowych, teksturowych, gramaturowych, najlepsza jest oczywiście klasyczna, mleczna, 200-gramowa :)

Domaćica: w tłumaczeniu - "domowa", albo po prostu "ulubienica domowników". Nie wiem w czym tkwi jej sekret, to zwykłe kruche ciasteczka, muśnięte z jednej strony czekoladą. Niepowtarzalny smak, niezmienny od pokoleń, łączy wszystkich bez wyjątku członków rodziny.


Napolitanke: mój osobisty okręt flagowy całej firmy, mój faworyt. Jeszcze prostsza receptura : prosty wafel przekładany kremem czekoladowym, tak nawet piszą na opakowaniu. Ale to jest taki wafel i taki krem, że kiedy zaczniesz jeść, zapominasz o wszystkim. Tylko nie próbujcie ich jeść i jednocześnie pracować - z transu wyrwie was albo mdlący ból brzucha, albo puste dno opakowania. Bardzo groźne! W Chorwacji są tak popularne, że wszystkie wafelki nazywa się zwyczajnie "napolitanke".


Pamiętacie to zdjęcie? Oto dowód w sprawie.

... A POTEM POMYŚLELI O DZIECIACH, A TAK NAPRAWDĘ O SOBIE.
W 1934 roku, dwaj bracia Wolf założyli rodzinną spółkę produkującą marmoladę. Kilkanaście lat później, ta sama firma, już znacjonalizowana i pod szydlem znanej i lubianej Podravki, otwiera kolejne gałęzie produkcji. Dalej są już zupy, w końcu nikomu nieobca - Vegeta. Ostatecznie, w okresie baby-boomu lat 70., wchodzą na rynek produktów dziecięcych i prezentują misia Lino.

Čokolino: czekoladowa kaszka zbożowa przyrządzana na mleku, której smaku nie da się z niczym porównać, chyba jedynie z czekoladową manną. Przy najbliższej wizycie w Chorwacji, proszę nie wstydźcie się wejść w regał dla niemowlaków - cały chorwacki naród wychował się na tym jedzonku, a moi starsi współpracownicy z biura z dumą przechwalają się na jakie to promocje dużych (nawet do 2 kg) opakowań tej pysznej žitnej kašicy uczatowali.


Linolada: nazwa myląca, bo przywodzi na myśl linoleum, ale zasada działania jest właściwie zbliżona. Legendy i marketing głoszą, że jest to ponoć zdrowsza wersja nutelli, bo Linolada naszprycowana jest witaminami i innymi "naturalniejszymi" składnikami. Orzechów ma mniej, raptem 13% (n. ma 18%), a reszta to cukier i oleje utwardzone. Ale kto ze zdrowym podniebieniem czyta te etykiety? Krem jest super, a najlepiej smakuje jedzony palcem wprost ze słoika :)

Na koniec wypada błagać o wyrozumiałość, bo nie sposób mając tak ograniczone środki (transportu) eksportować tych wszystkich pyszności do Polski. Rozwiązanie wydaje się być jedno : przyjechać osobiście, choćby i do Istrii, a następnie najeść się ile żołądek zmieści. Potem wrócić i opowiadać jak było. Słodko zapraszam!


Zdjęcia nie są moją własnością, pochodzą ze stron producentów słodyczy.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Reagiraj - Volontiraj! : międzynarodowy dzień wolontariusza.

O tym dniu wokoło było już głośno zanim na dobre się o nim zwiedziałam. Kochani! 5. grudnia świętowaliśmy Międzynarodowy Dzień Wolontariusza, który został ustanowiony rezolucją samego ONZ. Na kilka dni przed, powoli, acz sukcesywnie zaczęliśmy mobilizować siły. Pomysł na labińską wersję obchodów był następujący : wszystkie pro-społeczne i wolontaryjne organizacje i stowarzyszenia miały w jednym miejscu zaprezentować swoją działaność i tym samym zachęcić innych do poświecenia swojego czasu i umiejętności dla innych.


Nasze świeże przypinki - godnie prezentowały się w klapach naszych ubrań.


Wolontariat nie jest, jak niestety sporo osób sądzi, darmową siłą roboczą. Wprawdzie jest to praca bezpłatna, ale nie bezinteresowna. I chociaż najczęściej wolontariuszem kieruje altruistyczna chęć pomocy drugim, to praktycznie zawsze może liczyć on na mnóstwo dodatkowych, niefinansowych korzyści. Satysfakcja, podwyższenie samooceny, poczucie bycia potrzebnym, poznawanie nowych osób, zdobywanie dodatkowych umiejętności (życiowych i zawodowych), doświadczenie cenne na rynku pracy to tylko kilka przykładów. Polakom, kiedy słyszą o wolontariacie, natychmiast przychodzą na myśl obowiązkowe "czyny społeczne". To zupełnie inna bajka, w samym już słowie "wolontariat" (łac. voluntas = wola, wolny wybór, chęć, gotowość) zakłada się całkowitą dobrowolność osoby zaangażowanej. Najbardziej ta sieć rozwinięta jest oczywiście w krajach społeczeństwa obywatelskiego (Skandynawia, Europa Zachodnia, Kanada), gdzie prace na rzecz innych nie są domeną dzieci chcących sensownie zagospodarować swój czas, a powszechne wśród młodego, średniego i starszego pokolenia. Wszyscy chcący pracować dla wszystkich, służąc swoimi umiejętnościami i doświadczeniem. Może za kilka lat i taka rzeczywistość zawita nad Wisłę, staram się patrzeć optymistycznie. :) Wolontariat Europejski (EVS : więcej informacji dla zainteresowanych) też jest oczywiście jednym z ogniw tego łańcucha!

Wracając na labińskie lodowisko - jak już wspomniałam : nowe centrum miasta - 12 stoisk ciasno obstawionych i każdy stara się przedstawić siebie w jak najaśniejszym świetle. Byliśmy my - nasz stolik zajmował centralne, zaszczytne i arcy-honorowe miejsce (niestety, było najmniej oblegane), a ponadto: HCK (Hrvatski Crvni Kriz), Stowarszyszenie na rzecz Osób Głuchoniemych, Stowarzyszenie św. Wincetego a Paulo, Ośrodek dla Osób Starszych, Schronisko dla zwierząt, ale również Policja, Stowarzyszenie na rzecz grzybów czy Koło Ludowych Tradycji. 


Jak podobają się Wam nasze "hand-made hands"? Co i jak z nimi - przeczytacie poniżej. 


Nasza niepełna ekipa : (od lewej) Jelena, Alen, Renata, Daniela + Bobo/Borys - przyszły prezydent Labina (takie jest jego dziecięce marzenie).


Ten znak rozpozna każdy na całym świecie.


Można było naturalnie wspomóc działalność organizacji czy to bądź biorąc udział w loterii fantowej dla ofiar tajfunu na Filipinach, kupić ręcznie malowane, płócienne torby i materiały kuchenne zrobione przez osoby niepełnosprawne, zaadoptować psa (fizycznie lub "duchowo"), ale i (jak to wolontariat ma do siebie) skorzystać również : najeść się przepysznych past i zapiekanek z leśnych grzybów, spróbować domowych win i likierów, poprzebierać się w strój policjanta, wziąć udział w artystycznych warsztatach dla dzieci "α-kreativci". Dodatkowo, dla umilenia czasu wymyślona została akcja (nie pytajcie przez kogo, przeze mnie nie) "Osmieh za pet" (Uśmiech za piątkę). Cały poranek wycinaliśmy kalecząc się, a potem malowaliśmy brudząc się, styropianowe ręce. Dotransportować je na dół nie było łatwo, finalny efekt oceńcie sami. Właściwie reakcja ludzi była pozytywna - wywoływała uśmiech na twarzy (o to chyba chodziło), bezpośredniego nawiązania do idei wolontariatu szukam do dziś.


Być przyłapanym na gorącym uczynku, dla takich pysznych past grzybowych warto zgrzeszyć pychą.


Nie sama jedna dałam się uwieść, Renacie też bardzo smakowało.


To będą bodaj mikołaje, albo bałwanki - coś prostego i niebrudzącego ;)


Dziewczyny przyjechały specjalnie z Puli, aby nas wesprzeć w piątkowej akcji. Na codzień same wolontariuszują w domu pomocy społecznej.


Alen nie wie czego ma się chwycić : grzyby czy piątkowa akcja - wybiera obie opcje.


Jelena, która zdobyła "osmieh".