środa, 8 stycznia 2014

3-tygodniowy reset każdemu wyj(e)dzie na dobre.

Trzy okołoświąteczne tygodnie spędzone poza Labinem bynajmniej nie miały nic wspólnego z błogim nieróbstwem. W porównaniu z ostatnim trajektem, tym razem podróż zajęła trochę więcej czasu ale to z powodu - wydawało by się z pozoru niesprzyjającemu autostopowaniu - trybowi nocnemu. Nigdy wcześniej nie ruszałam w drogę w godzinach popołudniowych, ale też nigdy wcześniej tak punktualnie nie przyjeżdżałam na miejsce. 26 godzin od startu byłam bogatsza o kolejny bagaż doświadczeń - prawie równie ciężki co mój zielony plecak :)


Przybywając do domu w weekend bezpośrednio poprzedzający Boże Narodzenie absolutnie nie miałam co liczyć na słodkie próżniactwo - miałam go dosyć na kilka dni przed wyjazdem. Zamiast tego, o wiele bardziej przeze mnie lubiane - kuchcenie, przygotowywanie i załatwianie. Nareszcie poczułam ducha Świąt, tak bardzo nieobecnego z wielu względów w Labinie. Nie miałam wprawdzie okazji przeżyć Bożego Narodzenia po istriańsku, ale z opowieści, które słyszałam - raczej nie mam czego żałować. Kiedy pochwaliłam się, że u nas standardowo na wigilię przygotowuje się 12 potraw - w odpowiedzi usłyszałam, że tyle to w ogóle potrafią przygotować. W praktyce wigilii prawie w ogóle się nie obchodzi, 25 grudnia je się jakiś może odrobinę bardziej świąteczny obiad, ale potem i tak idzie się na koncert i dużo pije. Prezentów już prędzej należy się spodziewać na św. Mikołaja. Właściwie dzień jak codzień, tyle że wolny.

Decydując się być wiernym tradycji, nie obyło się bez uzupełnienia ubytków w wadze. Klasycznie również, nie byłam w stanie długo wysiedzieć przy rodzinnym stole, bo trzeba było szykować się na Sylwestra. Po Berlinie i Rzymie przyszedł czas na ukochany Strasbourg. 

Najlepszy Sylwester wcale nie z Jedynką, a tam gdzie akurat bawią ludzie z Taizé. To zawsze jest energetyczna bomba atomowa, a tym bardziej w tak malowniczym otoczeniu. Wyobraźcie sobie, że nagle trafiacie w sam środek baśni braci Grimm : choinki, prawie zaczarowane ozdoby, grzane wino i pierniki. Nie bez kozery Strasbourg zasłużył na miano stolicy Bożego Narodzenia - tu już w XVI wieku odbył się pierwszy jarmark, ta tradycja kontynowana jest po dziś dzień.







Co prawda, mój naprędce skombinowany towarzysz podróży - 100 procentowy Kaszub Arek - i ja, wzgardziliśmy cywilizowanym środkiem transportu, ale po raz kolejny autostop zapewnił nam niesamowitą dozę przygód w drodze i już po dotarciu do celu. Dla odmiany, zamieszkaliśmy u przesympatycznej starszej pani, w mieszkaniu (dosłownie) rodem z epoki empire. Dzięki niej, wyroby najlepszych strasbourskich cukierników i czekoladników nie mają już przed nami tajemnic.



Przecież nie godziło by się wracać do Labina nie zahaczając o dom w celu zabrania tzw. wałówki. Tym bardziej jeśli udało się złapać na stopa autobus, który z centrum Strasburga zabrał nas niemal przed drzwi wejściowe do domu. 

Autostop rządzi się swoimi prawami - bo jakże wytłumaczyć różnicę 10h (na korzyść) pomiędzy trasą z, a do Labina. Ruszając przed świtem, wieczorem przyjmowałam wyrazy uznania od doświadczonego autostopowicza w barze Sipe w centrum Starego Gradu. Uff!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz