Owe "nazajutrze" zorganizowało się bardzo spontanicznie
i właściwie przez przypadek. Miałyśmy wybrać się na górski spacer, obiecali
wspaniałą pogodę i niesamowite widoki na Istrię, Rijekę i cały masyw Ućki.
Wyprawę zorganizowało bardzo prężnie działające, labińskie stowarzyszenie
górskie "Skitaci". Zebraliśmy się rano na dworcu autobusowym, a
następnie wyruszyliśmy prywatnymi samochodami do Breseča. Grupa była dosyć
liczna - ponad 20 osób : seniorzy oraz dzieci, ludzie w butach Meindl'a i
tenisówkach, profesjonaliści, palacze, a także jeden pies. Wspinaczkę
rozpoczęliśmy od niepozornych schodków, dalej powierzchnia i otoczenie różniły
się nieco, ale nie sprawiały szczegołnych trudności. Wędrowaliśmy spokojnie,
równym wężykiem zatrzymując się co jakiś czas dostosowując tempo do mniej
sprawnych.
Jeden z pierwszych postojów, a i tak czekamy na maruderów.
Początkowe pozostałości pasterskich chatek obsiewające łąki do wypasu owiec i
kóz, stawały się coraz rzadsze, aż wreszcie ścieżka zaczęła się piąć ostrzej w
górę, zaś co po niektórym zaczęło chrupać w kolanach. Z ziemi wyrastały coraz częstsze i coraz większe wapienne skały. Daniela od początku walczyła ze
sobą - to było dla niej zupełnie pierwsze doświadczenie gór - z jedenej strony
bardzo chciała przeżyć coś nowego, z drugiej wysiłek był ponad jej siły. Ale,
mimo że potrzebowała trochę więcej czasu i trochę pomocy z zewnątrz, dzielnie
pokonywała kolejne setki metrów.
Im szlak był bardziej stromy, tym widoczność stawała się mniejsza.
Po przeszło godzinie dotarliśmy wszyscy do
skrzyżowania szlaków, tabliczka optymistycznie wskazywała 15', które rzekomo
dzieliły nas od szczytu. Już wtedy całkowicie straciliśmy nadzieję na
jakiekolwiek widoki. Na wysokości 460 m.n.p.m. nie rosły już drzewa, ale za to
już zalegały chmury - widoczność była coraz gorsza : nie było mowy, aby dojrzeć
cokolwiek na więcej niż 7 metrów. Po kilkunastu minutach na dobre pożegnaliśmy
błotniste ścieżki i kontynuowaliśmy autentyczną wspinaczkę po ostrych jak
brzytwa skałach. My od samego początku byłyśmy jakby maskotkami drużyny, co
chwila ktoś dopytywał o samopoczucie, a kiedy szlak stawał się trudniejszy -
proponowano nam konkretną pomoc : Daniela dostała kije trekkingowe, a jeden z
bardziej zaprawionych górołazów zaoferował się jako nasz osobisty przewodnik. Z jednej strony było to irytujące, bo przecież "sama dam radę", z drugiej wiem, że ich postępowanie wynikało wyłącznie z troski i dobrej woli. W
drodze na szczyt nie obyło się bez obtarć, obić, upadków i poślizgnięć - cała
sztuka polega na tym, aby móc się podnieść i iść dalej oraz... aby nie wybierać
się w adidaskach (nawet jeśli ponoć mają fajną podeszwę, to jednak adidaski
przed kostkę) - z serca odradzam! Mimo jednak wszystko - dawno nie miałam
takiego placu zabaw!
Jest dobrze! Idziemy w górę!
Spójrzcie jak nam się spieszyło!
To jedna z niewielu atrakcji, jakie udało nam się dojrzeć.
Ostatecznie doczłapaliśmy się na szczyt - Sisol [835 m.n.p.m.], a
jedyną nagrodą była podwójna kanapka, pomarańcza oraz duża porcja czekolady –
bez „nieziemskich widoków na świat” jak zreztą przewidywaliśmy. 30 minut poczynku było
aż nadto, bo zimny i mokry wiatr już hulał po plecach ochoczo spraszając
jakieś zapalenie płuc. Zejście naturalnie okazało się potwornie bardziej
problematyczne, biorąc pod uwagę zmęczenie, ograniczoną widoczność i ciągnące
się nadal śliskie i ostre wapienie. W dół, ciągle w dół : wąskie szczelinki,
las, skałki, błotniste ścieżki. Coraz częściej zdażają się upadki, bo trudniej
jest zmagać się z siłami, które podwójnie ściągają ciało ku ziemi. Po pewnym
czasie wyszliśmy na golutki płaskowyż i z wysokości 550 metrów spoglądaliśmy na
dach restauracji, w której już szykowany był nasz obiad. Trochę dalej
dostrzegaliśmy plomińską ciepło-elektrownię, a w głębi na lewo kanał Rašy
uchodzącej do morza. Ostatni odcinek nie był trudny, za to żmudny i uciążliwy
przez śliskie głazy na wąskiej ścieżce. W punkt 15. nasze stopy stanęły na
kostce brukowej przed restauracją, a nad nami wykwitło piękne słońce – dopiero teraz
zdołało przedrzeć się przez zwały chmur.
Posiłek zwycięzców, zasłużony odpoczynek.
W głębi widać skrzynkę z dziennikiem wpisów dla zdobywców szczytu - każdy mógł dopisać swoje imię i nazwisko.
Aż do samej krawędzi, szliśmy spokojnie po płaskowyżu.
500 metrów niżej czekał na nas obiad.
Wreszcie na ziemi : "Never again!".
Płaskowyż widziany tym razem już z dołu. Szczyt Sisola (tu niewidoczny) był 300 metrów wyżej (to taka wysokość Wieży Eiffla).
Spróbowałyśmy istryjskiej maneštry – sycącej i aromatycznej zupy
warzywnej z dużą ilością maczanego w niej chleba. Jeszcze cały czas przy życiu
utrzymywała nas adrenalina, ale kiedy wzięłyśmy gorący prysznic i położyłyśmy
się na łóżku, nasze ciała powiedziały: „Basta!” Nici z wieczornego wyjścia, tym
razem nasz sen był kamienny – twardy jak te skały na górze.
A więcej zdjęć, dzięki uprzejmości Skitaći, znajdziecie klikając tu.
A więcej zdjęć, dzięki uprzejmości Skitaći, znajdziecie klikając tu.
Jak dla mnie, to pięknie! Bo uwielbiam mgłę, zwłaszcza w górach. Jest niesamowicie tajemniczo-hobbityczna :)
OdpowiedzUsuńNareszcie mam u siebie normalne, górskie buty : zaraz piszę do Skitaci z zapytaniem o kolejną imprezę!
OdpowiedzUsuń