czwartek, 28 listopada 2013

Tysiąc smaków jednego obiadu : kulturalna wieża babel.

Czas w sennej Orahovicy płynął je jednak szybko, szczególnie kiedy ma się poczucie, że każda chwila jest właściwie wykorzystywana. 

Na półmetku szkolenia zajęliśmy się zagadnieniami związanymi z kulturą. Zaczęliśmy od uświadomienia sobie jak bardzo ważne jest jej dogłębne poznanie dla zrozumienia mechanizmów działających w danym społeczeństwie i samych jego przedstawicieli. Każdy z nas przyjechał z własnym bagażem kulturowym, to gdzie, kiedy się urodziliśmy, kim byli nasi rodzice i w jaki sposób nas wychowali, jakich ludzi spotykalimy na swojej drodze oraz jakie pomysły zasiewali w naszej głowie. Nikt nie funkcjonuje w próżni i istnieje odwieczne pytanie : w jaki sposób, to jacy jesteśmy jest wrodzone, a na ile nabyte? Jak bardzo cywilizacja warunkuje nasz temperament, osobowość, preferencje? Chyba to zagadnienie zostanie na zawsze otwarte, ale dorzucę garść własnych obserwacji z ostatnich dni.

Centralnym puktem dnia była zabawa w budowniczych mostów ("The Derdians"). Podzieliliśmy się na dwie grupy: mieszkańców Derdii (którzy potrzebują mostu) oraz zagranicznych inżynierów (którzy mają za zadanie nauczyć ich jego budowy). Problem polega na tym, iż Derdianie mają zupełnie odmienną kulturę niż inżynierowie : bardzo lubią dotyk, praktycznie nie komunikują się bez dotykania; również sprecjalne powitanie jest obowiązkowe, mają oni zwyczaj całowania się nawzajem po ramieniu, zaś każda inna forma pocałunku uznawana jest za obraźliwą; kiedy poczują się urażeni - natychmiast zaczynają głośno krzyczeć; rozumieją wszystko, ale jedynym słowem funkcjonującym w ich języku jest słowo "tak", kiedy chcą wyrazić przeczenie do słowa "tak" dołączają wyraźne kiwanie głową; tradycja religijna reguluje podział pracy, wyłącznie mężczyźni mają prawo używać nożyczek, ołówek i linijka są zarezerwowane dla kobiet. Generalnie są oni bardzo otwarci, jednak od obcych spodziewają się, iż ci dostosują się do ich zwyczajów. Inżynierowie stanęli przed trudnym zadaniem zaplanowania prac bez wcześniejszego zaznajomienia się z kulturą Derdian.







Ostatecznie udało nam się skonstruować most, a owo nowe doświadczenie pomogło wszystkim uzmysłowić sobie kilka ważnych aspektów:
  • Jesteśmy różni, ale ważniejsze jest czy jesteśmy wzajemnie otwarci na siebie.
  • Język może być źródłem nieporozumień, ale każda próba nauczenia się obcej mowy spotyka się z entuzjazmem rodowitych użytkowników.
  • Nawet jeśli nie jesteśmy do końca świadomi i nie rozumiemy norm i reguł (ołówek i nożyczki) powinniśmy ich przestrzegać - tak okażemy szacunek.
  • Czasem trzeba zrezygnować poczucia bezpieczeństwa, opuścić strefę komfortu i spróbować nauczyć się nowego podejścia (pocałunek w ramię, dotykanie).
  • Nie należy traktować innych kultur jako gorsze.
  • Ustępując z części swoich przyzwyczajeń i zwyczajów, robimy miejsca na nowe i inne - w ten sposób uczymy się.
  • Nie powinniśmy bezkrytycznie przyjmować wszystko co obce, rezygnując z własnej kultury, najlepiej jest uważnie dobierać najlepsze elementy i tworzyć osobistą kulturę.
  • Ostatecznie, najważniejsze mamy wspólne : to samo nas cieszy, to samo nas smuci, każdy potrzebuje życzliwości i szacunku.
W tym pozytywno-internatcjonalnym duchu, tuż po obiedzie odbyliśmy szalenie ciekawą rozmowę na temat bycia zorganizowanym, kurczowego pilnowania czasu i beztroskiej egzystencji. Po jednej stronie barykady stanęli Hiszpanie i Włosi, po przeciwnej Niemcy, Holendrzy, Szkoci i Polacy (ci ostatni pochodzenia ćwierć-kaszubskiego :). Dla jednych : wylegiwanie się do 14h kiedy na dworze jest piękne słońce, godzinne spóźnianie się na spotkanie, nieregularne jedzenie i sprzątanie (lub ich brak) to ewidentne leserstwo połączone z brakiem szacunku dla drugich. Dla drugich : organizowanie życia czy pracy, pilnowanie czasu, realizowanie zadań zgodnie z planem to katorżnicze niewolnictwo i nieumiejętność cieszenia się życiem. Teraz lepiej przyjdzie mi zrozumieć Danielę, ale też i przyczynę głębokiego kryzysu w krajach śródziemnomorskich.

Ambitne plany turystyczno-rekreacyjne na zagospodarowanie wolnego popołudnia rozmył deszcz. Ale już na godzinę przed rozpoczęciem "tradycyjnej, slawońskiej kolacji" dało się powszechnie słyszeć regularny marsz kiszek. Wcześniej słyszałam, że na średniej wielkości, slawońskie wesele sprasza się 500 gości, toteż miałam wygórowane oczekiwania gastronomiczne, które zostały w pełni zaspokojone. Przystawka w postaci kulena - pysznej wędliny z dodatkiem pikantnej papryki (przypominającej hiszpańskie chorizo); 3 dania mięsne : sarme (zwyczajnie nasze gołąbki), janjetina ispod peke (jagnięcina zapiekaną z ziemniakami) oraz lungići u lisnatom tijestu (pieczeń w cieście francuskim); ze słodkości oczywiście štrudla sa sirom (strudla z serem). W parze szło 10 butelek slawońskiego wina, 2 bulelki rakiji, pivo... - na pierwszy rzut oka wydawało się niemożliwe do wypicia :)











Ukoronowaniem wieczoru była uczta innego rodzaju : każda kraj miał przygotować krótką prezentację o aspektach kultury, o których nie dowiesz się z turystycznych przewodników. W największym skrócie czego się dowiedziałam (to też fragment szkolenia) :
  • francuskie powitanie : całowanie bez całowania się;
  • czeski film : uwzględnia niuanse kulturowe różnych regionów kraju, zrozumiały wyłącznie dla Czechów
  • niemiecka Schultüte : na pierwszy dzień szkoły;
  • szkockie referendum : wkrótce rozstrzygnie się czy Szkocja dołączy do krajów skandynawskich (bardzo prawdopodobne);
  • tureckie lanie wodą : kiedy ktoś wyrusza w podróż, oblanie wodą oznacza, że wróci;
  • hiszpańska niepunktualnośc, tomatina i nacjonalistyczność (jesteś faszystą jeśli wywieszasz narodową flagę);
  • włoskie gesty : ręce, które mogą wyrazić wszystko;
  • ukraińska marszrutka : popularna również w Gruzji;
  • polski obiad : na który trzeba przyjść głodnym i zdjąć buty.
Oraz hit wieczoru (Włosi potwierdzają, że to sama prawda!) :


Nie skończyło się o północy, przenieśliśmy się do naszej klasy i tłumaczyłam Lukasowi, że i Mickiewicz i Kościuszko są w 105% Polakami, a on tłumaczył skąd wzięła się gwara północnokresowa (lyczba i tablyca). Okazuje się, że kiedy Litwini piszą "i" czytają twardo y, podczas gdy "y" jest głoską miękką. Ponadto, mimo 600 lat wspólnej historii, nasze języki prawie wcale nie są zbliżone.

W czasie całego pobytu czułam się na przemian jak inżynier i jak Derdianin, ale ostatecznie było to niesamowite doświadczenie. Najciekawsze, że wszyscy ludzie, którzy dużo podróżują albo przebywają w w towarzystwie przedstawicieli innych narodowości, są do siebie bardzo podobni. Może dlatego, że nie są już wewnętrznie jednolici, ale mozaikowi i przez to trochę czują się trochę nienależący nigdzie. Ja jeszcze nie jestem na tym etapie, ale kto wie.


poniedziałek, 25 listopada 2013

Tacy sami, a inni - uczymy się żyć razem : on-arrival EVS training w Orahovicy.

On-arrival training jest nieodzowną częścią każdego Europejskiego Wolontariatu. Gromadzi wszystkich  wolontariuszy, którzy w przeciągu ostatnich tygodni przyjechali do Chorwacji. Celem takiego szkolenia jest przede wszystkim wyposażyć nowo-przybyłych we wszelkie informację i po części umiejetnosci, które pomogą w tym, aby praca i cały pobyt w ogóle przyniósł jeszcze więcej korzyści dla wolontariusza, organizacji goszczacej i lokalnej spolecznosci, dla której pracujemy.

21 uczestników, ponad 21 różnych motywacji, wspólna ciekawość świata i otwartość na nowe przygody.

Przed przyjazdem każdy z nas otrzymał informator, tak że wiedzieliśmy czego się spodziewać (mniej niż więcej).

Dla mnie osobiście to niezwykłą możliwość poznania 20 nietuzinkowych osób, które podzielają mój sposób patrzenia na świat, ludzi i nowe doświadczenia. 20 śmiałków, którzy zdecydowali się wyjechać na rok do obcego kraju i pomagać przy najróżniejszych zajeciach. Naturalnie, dzieli nas wiele : wiek, kraj pochodzenia, doświadczenie, pasję, ale dużo ważniejsze rzeczy mamy wspólne : chęć pomagania, otwartość, ciekawość. Każdy z nas miał odmienne motywacje, które ściągnęły go tutaj, razem tworzymy małą, idealną Europę. Armenia, Turcja, Ukraina, Czarnogóra, Czechy, Węgry, Polska, Niemcy, Dania, Włochy, Francja, Hiszpania i Szkocja.

Wyjątkowo internacjonalni, zdumiewająco zgodni.

W sumie, całe szkolenie trwa od poniedziałku do piątku. Na każdy dzień przewidziany był inny blok tematyczny, ale zaskakująco, wszystkie informacje nawzajem się przenikały i uzupełniały. To niewątpliwie zasługa naszych trenerów : Sunčany i Domagoja, którzy nie dość, że od lat pracują w ramach programów europejskich, to zwyczajnie uwielbiają swoją pracę. W efekcie, przez cały czas byli niesamowicie otwarci (na sugestie, propozycje, rozmowy, wspólne spędzanie czasu) oraz profesjonalni (świetnie przygotowani, nie marnujący ani chwili czasu, wręcz przeciwnie : wykorzystujący nieprzewidziane sytuacje na korzyść szkolenia). Nie było pytania czy kwestii, w których nie byliby pomocni czy chodzi o inne możliwości uczestnictwa w projektach europejskich (szkolenia, wymiany, etc.) czy też w wyjaśnieniu zawiłości kulturalnych w Chorwacji (podłoże konfliktu chorwacko-serbskiego, sposób widzenia świata, itd.). Inna wspaniała osoba, dzięki której pobyt w Orahovicy będzie jeszcze bardziej niezapomniany, to Martina. Na codzień pracuje w osijeckim Czerwonym Krzyżu, a w czasie szkoleń EVS intenduje i organizuje wszystko (dosłownie wszystko co się tyczy zaplecza logistycznego). Poznałyśmy ją już w Osijeku, kiedy zaproponowała, że zabierze nas do Orahovicy busem (dlatego nie musiałyśmy się człapać autostopem). W trakcie szkolenia dbała o nasze zakwaterowanie, wyżywenie, czas wolny (basen lub gry), rozwiązywała nasze problemy z internetem, a kiedy poszłyśmy z Danielą na spacer i nie mogłyśmy znaleźć drogi powrotnej - osobiście rozmawiała z napotkanym kierowcą tłumacząc mu drogę. Piliśmy wspólnie rakiję, a po powrocie nie mogłyśmy nie wysłać jej kartki z Labina. Uwielbiam wprost spotykać ludzi całym sercem zaangażowanych w to co robią, wówczas, niezależnie od ich zajęcia, stają się inspiracją - przebywając z nimi nabiera się ochoty żeby ich naśladować.


 Sunčana i Domagoj w rozmowie z Teo (IT).

Nie dość, że nie mogło być mowy o nudzie, to na dodatek istniała możliwość zaproponowania z naszej strony. Pierwszy dzień w pozostałej całości poświęcony był poznaniu siebie nawzajem. Przez różne gry, zabawy, aktywności staraliśmy się jak najwięcej dowiedzieć o współuczestnikach szkolenia. Jednym z zadań było przygotowanie osobistego EVS-owego zeszytu, który miał nam służyć przez resztę szkolenia. Każdy z nas miał opowiedzieć co umieścił na okładce i co to mówi o nim. Drugiego dnia poruszaliśmy kwestie związane z wolontariatem jako takim oraz na czym polega unikatowość wolontariatu europejskiego (EVS). Dowiedzieliśmy się również jak wiele dla siebie możemy nauczyć się w trakcie wolontariatu. Trzeci dzień był tak świetny, że zasługuje na osobny post, wspomnę jedynie, iż całkowicie traktowaliśmy o kulturze, a to jak każdy wie jest temat-ocean. Chyba najbardziej pouczającym dniem był czwarty z kolei. Trenerzy skupili się na problemach komunikacyjnych i sposobach rozwiązywania konfliktu. Z samego rana, pracując w grupach, wykorzystując 3 krzesła zbudowaliśmy "rzeźby" przedstawiające "konflikt". Po całodniowym wałkowaniu tematu, zaproszono nas do ich przekonstruowania lub wypowiedzenia wniosków. Zaskakujące, głupie krzesła pomogły wielu z nam uzmysłowić sobie naturę konfliktu i z całkowicie chaotycznego galimatiasu, zacząć go postrzegać jako możliwość pozytywnych zmian. Tę wiedzę już udało mi się wykorzystać, a i jeszcze nie raz będzie użyteczna. Po południu zastanawialiśmy się także nad własnymi projektami, które moglibyśmy zrealizować w ramach wolontariatu : aby rozwijać swoje pasje i zrobić coś dla lokalnej społeczności. W piątek podsumowaliśmy zdobytą wiedzę i zastanawialiśmy się w jaki sposób może nam ona pomóc w realizacji stawianych przed nami zadań.

Każdy z równym zapałem zabrał się w przygotowanie SWOJEGO notatnika.

Bez używania słów mieliśmy ustawić się chronologicznie wg daty urodzenia.

A następnie, również niewerbalnie, "opowiedzieć" czym zajmujemy się w naszych organizacjach. Bravo! Zgadliście! Oni opiekują się niedźwiedźami - drużyna z Kutereva.

Był czas na rywalizację i na refleksję - gra X,Y.

Spróbujcie tylko lekko podrzymując hula-hop, wspólnie opuścić go na ziemię - nie takie proste.

To nie relaks, a odpoczynek Lukasa (LT) po ciężkiej pracy.

Nasza krzesełkowa rzeźba rano (1. zdjęcie, na 1. planie) i popołudniowa rekonstrukcja.

Z autentycznym trudem przyszło nam opuszczać Orahovicę, na osłodę, większość z nas wracała tym samym pociągiem do Zagrzebia, gdzie kontynuowaliśmy on-arrival'owe preludium.

wtorek, 19 listopada 2013

Niegościnny Osijek : jak zwykle tylko do czasu.

Chorwackie koleje przypominają polskie pod wieloma względami, ustepujemy im jednak w prędkości, a raczej powolności. Ale tak jak dla optymisty "szklanka jest do połowy pełna", tak mikroskopijny pęd pociągu pozwala rozkoszować się slawońskimi krajobrazami za oknem. Płaska jak stół Slawonia do złudzenia przypomina równiny Wielkopolski : małe, nieregularnie usiane domki, poletka najróżniejszych upraw, czasem żółtawa wieża kościółka, w oddali lasy i rzeczki. Spokój, błogość, prawie ospałość. Trudno uwierzyć, że o te ziemie toczyły się tak niedawno bratobójcze walki.

I tak zdecydowanie wolę podróże pociągiem niż autobusem.


 Wsi spokojna, wsi wesoła (?)

Ostatecznie dotarłysmy do końca linii kolejowej, do miasta oddalonego raptem 25km od serbskiej granicy i które jak prawdopodobnie żadne inne w Chorwacji pamięta wydarzenia sprzed 20 lat [bardzo ciekawe wspomnienia można znaleźć TU]. Dosłownie na każdym kroku widać krwawe pamiątki z czasów wojny : niemal każdy budynek nosi ślady po pociskach albo odłamkach granatów. Mieszkańcy nie są tak pogodni jak w Istrii (niemalże niedotkniętej konfliktem), nie uśmiechają się tak łatwo. W sobotnie popołudnie, ściśłe centrum było zupełnie wymarłe, prawie żaden sklep nie był otwarty, nie było ludzi, tramwaje jeździły puste. Było zimno i cicho. Nie tego spodziewa się turysta, który czytał sporo o slawońskiej gościnności, a po przybciu do Osijeka napotyka centrum informacji turystycznej otwarte wyłącznie od poniedziałku do południa w piątek. Szwedałyśmy się zatem się zdecydowanie bez celu, zmarznięte i z tobołami : to w McDonaldzie, to w innej kawiarni, czekając, jak na wybawienie, wiadomości od Niny, która obiecała nam kanapę u siebie w mieszakaniu.

Centrum tego 130-tysięcznego miasta, w weekendowe popołudnie świeciło pustkami.

Nie znajdzie się publicznego budynku nieposzatkowanego pociskami.

Oprócz dziur, gdzie niegdzie ostały się napisy na murach : "Osijek - nepokoreni grad!".

Osjecka "zimska luka" (port zimowy) to regularne miejsce rekreacji mieszkańców miasta, oczywiście szczególnie latem.


We wieczornej scenerii prezentuje się szczególnie czarująco.


To jedna z takich osób, których właściwie nie powinno się spotkać (bo jakim sposobem?), a która zmienia całkowicie życiową perspektywę. Znalazłam ją na portalu CouchSurfing (którzego użytkownicy oferują sobie nawzajem możliwość noclegu za darmo). Od samego początku ujęła nas swoją eksplodującą energią, poczęstowała własnoręcznie przygotowaną zupą kalafiorową i zaproponowała wspólne wyjście na imprezę. Z tytułu niepodzielania przez nas tej samej energii co ona, skończyło się na piciu wina z colą (co znałysmy już z Istrii) i opowieściach o przygodach wszelakich. Nazajutrz spędzilyśmy leniwy poranek, potem udałysmy się na niedzielny spacer.

Nieciekawy i ponury Osijek wydał się tym razem dalece bardziej przyjazny : poznałysmy miejsca, o których istnienie nawet nie podejrzewałyśmy, choćby zakamarki starej twierdzy (Tvrđa) czy najprzytulniejszy coffee-bar jaki ostatnio odwiedziłam. Ostatecznie wpadłysmy na genialny pomysł zorganizowania meksykańskiego wieczoru : burritos i salsa. Nie dość, że byla przy tym cała masa przepysznej zabawy, to efekt naszej pracy przerósł wszelkie oczekiwania. Nie dbam o skromność, bylo po prostu niebiańsko smaczne! 

Twierdzę zbudowali Habsburgowie w obawie przed Turkami, z kompleksem koszar, magazynów, a nawet klasztorów i sklepów oraz rynkiem stanowiła praktycznie samodzielne miasto.



Były igraszki z Picassem...

... i naturalnie czas na porządną kawę.


"Slow food" w najsmaczniejszym wydaniu.

Jest dobrze : marchewka, kapusta, kukurydza, fasola, kurczak i mnóstwo aromatycznych przpraw.


"Dobar tek!", albo raczej "Buen provecho!"


W przeciągu tych niecałych dwóch dni wielokrotnie nadużyłyśmy chorwackiej gościnności Niny. Problem w tym, że nie miałyśmy jak się wymówić. Nie tylko karmiła nas tym co najlepsze z własnej lodówki (na przykład warzywami z ogródka  babci), to na domiar przygotowała nam śniadanie czy częstowala wspomnianym już winem. Nie wiedzialysmy już czy czuć ogromną wdzięczność czy zakłopotanie. Znów pojawiło się uczucie niezasłużenia i tak bezinteresownej chęci pomocy z jej strony, że pozostało nam bądź w nieskończenie powtarzać "hvala" bądź zwyczajnie milczeć. Ten opis w najmniejszym ułamku nie odda jak wiele znaczyło dla mnie tych kilkadziesiąt godzin spedzonych w Osijeku. Pewne jest to, iż takie osoby jak Nina są najlepszymi ambasadorami miasta, dalece bardziej niż nieobecni pracownicy informacji turystycznej.

Nina, hvala Ti puno! :))

W poniedziałkowy ranek starałyśmy się wszystkie jak najbardziej odwlec moment pożegnania. Jeszcze wspominalysmy seans "Hobbita", który zoorganizowałysmy sobie po meksykańskiej uczcie. Coś się skończyło, ale też coś się zaczęło : nie wierzę, że widziałysmy się z Niną po raz ostatni!

sobota, 16 listopada 2013

Nocne buszowanie : tylko w Zagrzebiu.

Początek długo oczekiwanego tygodnia postanowiłyśmy rozpocząć dużo wcześniej. Nadszedł bowiem czas wyjazdu na tzw. "on arrival training" - organizowany przez lokalną Narodową Agencję dla wszystkich wolontariuszy, którzy w minionym czasie przybyli do danego kraju. Będę miała naturalnie okazję jeszcze o nim napisać, ale w pierwszej kolejności miało miejsce zagrebsko-osijeckie preludium.

W całości podróż zajęła nam zdecydowanie zbyt wiele czasu. Wprawdzie dzięki Gosze i Karo miałyśmy zapewniony nocleg w Zagrzebiu, to początkowe 4,5h spędzone w autobusie doswiadczając po raz kolejny bałaganiarskiego, bałkańskiego kolorytu były aż naddo zajmujące. Po co bowiem sprzedawać liczbę biletów adekwatna do liczby imanych miejsc? W wyniku tego, "lepszej połowie" pasażerów (tym posiadającym rezerwację), "gorsza połowa" (nasza) musiała ustąpić miejsca i zadowolić się stojącymi. Naturalnie, o możliwości wcześniejszej rezerwacji nikt nas nie powiadomił.
.
Ale w porządku, nocny Zagrzeb potrafi wynagrodzić wszelkie niewygody. To wcześniej brzydkie, smutne miasto okazlao się autentyczną, habsburską perłą w cesarskiej koronie : tylko trochę ustepujacą Wiedniowi. Miałyśmy niewątpliwą przyjemność odbyć nocną schadzkę z Nikolą Teslą (rodowitym zagrebczaninem), oddać się rozpuście u Vincka (gorąca czekolada i kremsnita), udawać duchy na uliczkach Gornjiego Grada, podglądać zakochanych w Parku króla Tomislawa, kosztować najlepszych kasztanów na Placu bana Jelačića. 


Trg Josipa Bana Jelačića w nocnej i ciekawszej scenerii - tu jadłam swoje pierwsze w życiu pieczone kasztany.


Wielgachną kremisnitę musiałyśmy podzielić na pół - w przeciwnym razie nie dało by rady jej zjeść.


Nikola Tesla wynalazł m.in.: silnik elektryczny, dynamo, radio, baterię słoneczną i transformator.

Dobrze po północy wrócilysmy do akademca, w którym (wedle Goszych słów) "połowa to nie-mieszkańcy" i oddalysmy się 8 godzinom regeneracyjnego snu.

To miało być "Licitarsko, zagrebačko srce" - w podziękowaniu i z dedykacją dla naszych hostów.



Zagrzeb naprawdę nie musi się wstydzić swojego dworca głównego!

Z nastaniem świtu ruszyłysmy na dworzec kolejowy celem kontynuowania naszej wyprawy do Slawonii. Przy okazji mogłyśmy dosyć dogłębnie poznać sieć zagrebačką sieć tramwajową, a szczególnie fakt, iż autentycznie da się jeździć bez biletów - zresztą raptem pojedyncze osoby skanują swoje karty miejskie. Jeszcze niecałe miasto odkryli przed nami swoje tajemnice. W bożonarodzeniowych dekoracjach musi być iście magiczne.

piątek, 15 listopada 2013

Narodna spinka : Wiatrak w potrzebie!!

Będąc w dalekiej Chorwacji dotarły mnie bardzo niepokojące słuchy, że organizacja, która włożyła cały wysiłek w przygotowaniu mojego wyjazdu, pobytu i wszystkiego - WIATRAK, popadła w poważne kłopoty.

Na alarm bije się zewsząd, a chodzi nowy Dom Jubileuszowy, na którego budowę Fundacja dostała dostacje (w tym z Unii Europejskiej). Trzy kondygnacje domu, które zostały wykończone i wyposażone służą ludziom. Projekt musi zostać rozliczony do końca 2013 roku i tu pojawia się ogromny problem. Aby tak się stało Wiatrak potrzebuje jeszcze 1,2 mln zł. W razie nie zebrania tej kwoty i nie rozliczenia projektu, grozi im konieczność zwrotu dofinansowania kwocie ponad 8 mln zł. W efekcie, nie tylko nie uda się ukończyć planowanej budowy, ale mogą stracić wszystko co przez 18 lat z takim wysiłkiem budowali. Na obecną sytuację budowy złożyło się wiele okoliczności m.in. zmniejszenie z 85% na 65% dofinansowania projektu ze środków unijnych, niekorzystna zmiana kursu Euro, wzrost cen materiałów budowlanych, a zwłaszcza wzrost stawki VAT z 7% na 23%.

Wiatrak spina zatem wszystkie siły i organizuje akcję "Spinka". Z obliczeń wyszło, że jeśli 39.999 osób wpłaci relatywnie niewielką kwotę 30 zł - Fundacja wyjdzie na prostą.



Zapewne, Drogi Czytelniku, wzruszasz teraz ramionami i myślisz sobie : "No dobrze, ale co mi do tego?" Jeśli tylko możesz, w imieniu Fundacji i własnym gorąco proszę Cię o pomoc.
W środowisku bydgoskim chyba nie ma osoby, która nie słyszałaby o wiatrakowych akcjach. Są aktywni na każdym niemal polu : począwszy od zajęć, festynów, akcji dla najmłodszych dzieci, poprzez kursy, szkolenia, warsztaty, wydarzenia rodzinne, cykliczne koncerty i pokazy, wypoczynek letnio-zimowy, współpracę międzynarodową, kulturalną, Uniwersytet Trzeciego Wieku, terapie dla osób niepełnosprawnych... wymienić wszystkiego naprawdę niesposób. Wszyscy pracujący w Wiatraku jakich znam to osoby całym sercem oddane swojej pracy, nierzadko poświęcające swój prywatny czas i osobiste zaangażowanie. Ale przecież nie wyłącznie do Bydgoszczan Fundacja kieruje swoje działania. Bezpośredno współpracuje z innymi organizacjami wspierając ich akcje, pomaga wysyła europejskich wolontariuszy spoza naszego miasta. Pośrednio zaś, jak pisze w swoim liście ks. Bucholz "Tutaj dobro konkretnego, jak Ty, człowieka, łączy się z kolejnym i kolejnym czyniąc życie ludzkie i świat lepszym i szczęśliwszym. Niewątpliwie wartość tego szczęścia rośnie im droga do niego trudniejsza."



No dalej, się w sobie, wciągaj w akcję kogo się da i pomóż nam! To jest nasz wspólny Wiatrak!


Numer i nazwa konta:
Bank Pocztowy S.A. 06 1320 1117 2045 5859 2000 0001
Swift - POCZPLP4