W końcu nadszedł bardzo długo oczekiwany dzień, tą wyprawę planowałyśmy wspólnie od niemal pierwszych dni pobytu tutaj. Ja już jak tylko zlokalizowałam Labin na mapie Europy (na kilka miesięcy przed przjazdem) postanowiłam sobie wybrać się do tego miasta.
Lew św. Marka - symbol patrona Wenecji, taki sam wydnieje w portalu naszego małego kościółka w Labinie.
Nie ma drugiego takiego na świecie : miasto wydarte morzu, które nie ma prawa istnieć, a które jak żadne większe od niego nie liczyło się w historii Europy. Wenecjanie od zawsze byli potężni, a zewnętrznym tego przejawem jest niezwykłość tego kawałka ziemi. Choć tyle osób ją krytykuje, to przecież i tak ich coś tam ciągnie. "Wenecja : to magiczne miasto, gdzie ludzie przybywają szukać czegoś, czego nie znajdują nigdzie." I my także chciałyśmy tego czegoś tam poszukać. Nie było nam dane!
W wyniku różnych, dziwnych zbiegów okoliczności, ostatecznie w piątek skoro świt ruszyłam samotnie, za środek transportu obierając naturalnie autostop. Trasa miała być banalnie prosta : Labin-Rijeka-Trieste-Mestre. Do Rijeki udało mi się dojechać bez większych trudności i w bardzo sympatycznym towarzystwie szacownej damy z Labina, która naturalnie zna i mnie i wszystkich współpracowników z Alfa Albona (ah, uroki małej mieściny!). Przy wjeździe na autostradę zaczęło się oczekiwanie - mnóstwo aut, ale wyłącznie jadących do Zagrzebia. Zniecierpliwienie, poddenerwowanie i wtedy podjechało renault na niemieckich numerach.
- Dobro jutro! Jedzie pan w stronę Triestu?
- Nie, jadę na Lubljanę.
- A mógłby mnie pan podwieźć chociaż na rogatki autostrady?
- Tak, ja jadę do Berlina.
- Do Berlina? ... Mogę jechać z panem?
Szaleństwo ocierające się o bezgraniczną głupotę, ale wtedy już byłam w drodze do domu. NIe wiem jak to się stało, kto tak zadecydował. Oczywiście, to ja wsiadałam do tego auta jadącego w tym kierunku, ale skąd taki przypadek, który absolutnie nie przeszedłby mi przez myśl? Skąd w mojej ultra-pragmatycznej głowie (która postanowiła do Wenecji jechać mimo rezygnacji współtowarzyszek podróży, bo plan to plan) taka dzika improwizacja i taka krótkowzroczna bezmyślność? Skąd mogłam mieć pewność, że uda mi się dojechać i wrócić w miarę na czas? Te myśli w ogóle nie krążyły po mojej głowie, było jedynie ogromne uderzenie adrenaliny.
11 godzin, ponad 1000 wspólnie przejechanych kilometrów - to wystarczająco, aby trochę się poznać. W rozmowie chorwacko-chorwacko/polskiej padło zaproszenie do Opatii, propozycja pracy, możliwa wspólna wycieczka do Wenecji w przyszłości, tysiące niezwykłych słów. Ostatecznie w Berlinie wysiadając z samochodu Predraga nie potrafiłam nic powiedzieć, tak przygniatające było to uczucie wdzięczności. Do granicy, bez chwili czekania znalazłam kolejnego kierowcę, a do Bydgoszczy zabrali mnie współziomkowie (z jednym z nich wspominałam wspólnie oblegane place zabaw na Kapuściskach i osobę pewnego, szacownego geografa) - podwieźli mnie pod drzwi wejściowe.
Rodzice, rodzina, przyjaciele byli nie mniej zdumieni niż ja sama, niektórzy albo nie chcieli wierzyć, albo posądzali mnie o nieśmieszne żarty. W sumie z Rodzicami spędziłam 45h i to wystarczyło żeby naładować baterie. Ktoś kto nigdy nie wyjeżdżał, nie zrozumie uczucia jak to jest mieć Dom, do którego zawsze można wrócić : bez względu na czas czy okoliczności, a zawsze przyjmą cię szeroko otwarte ramiona. Rodzina, przyjaciele - na nowo wciąż można odkrywać ich nieprzecenioną wartość.
Podróż do domu zajęła mi w sumie 20 godzin - to tylko niewiele więcej niżbym jechała własnym samochodem. Obawiałam się, że powrót może zająć sporo więcej - znów okazało się jak bardzo niepotrzebnie zamartwiam się na zapas i jak bardzo mogę się mylić. Z Bydgoszczy na autostradę zabrał mnie zawodowy kierowca busa wiozący pracowników do Holandii; następnie pewne, polsko-niemieckie małżeństwo wracające akurat ze Wszystkich Świętych; inżynier Sebastian; Nina, która opowiadała mi o Oktoberfest i innych festiwalach w Niemczech; młode małżeństwo z Villach, im prawie wpadłam pod samochód, a za sympatyczność i troskliwość nieporadnie odwdzięczyłam się polską czekoladą; dalej był Łukasz, który wprawdzie nigdzie nie jechał, ale nakarmił mnie jajecznicą i oryginalnym włoskim prosciutto, przechował mnie i pomógł znaleźć Waltera.
Zawsze jest tzw. "człowiek podróży", absolutny numer jeden, który robi rzeczy nie do pomyślenia. Tak jak Predrag poprzednim razem, Walter zawiózł mnie z zapomnianej stacji benzynowej w Villach na sam labiński Stari Grad, obdarował płytą CD i pomógł w taki sposób, przyjmując taką postawę, że żadne słowa nie będą dość wyraziste, aby o tym pisać czy mówić. To znowu jest to uczucie obezwładniającej wdzięczności, że jest ci głupio, brakuje słów, bo wszystkie są tak dalece niewystarczające żeby podziękować. Dziwne to uczucie, takie mało ziemskie...
Mam świadomość jak bardzo ten post różni się od innych, bo i te dni były wyjątkowo inne. Te niecałe 100 godzin mojego życia przyniosły więcej niż niejedne lata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz