czwartek, 31 października 2013

Wyjazdy (niby)służbowe - cz. 2 : Zagreb.

We wtorek, w drodze z Puli, Jelena (nasza EVS-owa koordynatorka) zaproponowała, że mogłybyśmy wybrać się z nią i Alenem do Zagrzebia. Oni sami musieli jechać na jakieś ważne spotkanie w ministerstwie, a przy okazji załatwić kilka prywatnych interesów. Bilet do Zagrzebia jest drogi, Labin po południu jest nudny, a wyjazd miał się odbyć w godzinach pracy. Dodatkowo, aktualnie w Zagrzebiu pomieszkują dawne towarzyszki z czasów licealnych - Karolina (tzw. Karo) i Gosia (tzw. Goha). Argumentów kontra nie udało nam się znaleźć. 


Alenowe ferrari (ani to włoskie, ani czerwone, ale jeździ bardzo szybko).


I tak oto w godzinach przedpołudniowych kierowaliśmy się najpierw w stronę tunelu Ućka - żeby go zbudować, musiano przetrzewić (przejść przez trzewia) Ućkę, ten największy masyw, który góruje nad całą okolicą. Dalej już cały czas autostadą, aby po ok. 3h znaleźć się w szarym i smutnym centrum miasta. W Muzeum Modern Artu udało nam się trafić na końcówkę wystawy o Annie Frank. Ponadto zwiedziliśmy jeszcze cztery centra handlowe i ostatecznie skierowaliśmy się do ścisłego centrum, gdzie od dawna czekały na nas nasze Polki. Daniela załamywała ręce : do tej pory, w Chorwacji osobiście poznała więcej Polaków niż Chorwatów. 

Przeszło 5 kilometrowy tunel na wylot przeszywa największą górę Istrii.

Tymczasowa wystawa poświęcona Annie Frank podróżuje po całym świecie, aby jak najwięcej osób mogło poznać jej historię.

Centralny plac Zagrzebia, jak to centralny plac, zawsze gromadzi tłumy i jest standardowym punktem spotkań.

Spotkanie było niezwykłe, nie widziałyśmy się bodaj dwa lata, a rozmawiałyśmy jakby ostatni raz było to w ubiegłym tygodniu. Wspaniale spędziłyśmy czas chodząc pozbawione konkretnego celu po uliczkach Zagrzebia, zaglądając to tu, to tam do małych sklepików z pamiątkami, pozując do zdjęć, rozmawiając (w ogromnej mierze po polsku naturalnie) o naszych dotychczasowych doświadczeniach w zderzeniu z chorwacką rzeczywistością.

Przed Muzeum Sztuki Naiwnej stoi pisanka na każdą porę roku.

Goha zazwyczaj ma lepszy humor ;) Ale i tak zagrzebskie srce zrosło się z jej.

W tle prawie widać panoramę miasta.

Na każdym kroku bombardował nas motyw licitarskiego srca. Po raz pierwszy zetknęłyśmy się z nim na Placu bana Jelačića (Jelačićev trg), na którym akurat rozstawiony był namiot z przeróżnymi lokalnymi różnościami do jedzenia, picia, mycia, szycia, etc. Serca znalazłyśmy również w najfajniejszej (ponoć) kawiarni w Zagrzebiu. Vincek serwuje pyszne i ogromniaste lody, ale także wspomniane piernikowe serca. Dalej, w drodze na Gornji Grad, mijałyśmy dziesiątki stoisk z pamiątkami. Dwie szczególne atrakcje znajdują się właśnie na górze. Pierwsza z nich to crkva sv. Marka z niesamowytym, kolorowo-chorwacko-zagrzebskim dachem oraz Museum of Broken Relationships (Muzeum Zerwanych Związków), do którego ludzie przysyłają przedmioty, które towarzyszyły rozstaniu z ważną osobą i dołączają wyjaśniający list. Przy kolejnej, dłuższej wizycie w mieście, nie omieszkam zajrzeć do środka.



W tle widać szyld Museum of Broken Relationships, ale mistrzem drugiego planu jest ciężarówka z Ożujsko pivo - jednym z lepszych w Chorwacji.

Je radost!, a to przecież tylko crkva sv. Marka.

Na prawo herb Zagrzebia (biały zamek), na lewo godło Królestwa Chorwatów (istniało od 1527 do 1868 roku).

Motyw przewodni Zagrzebia - słynne licitarsko srce : początkowo wyłącznie piernikowe, z czasem przeniosło się na przedmioty codziennego użytku. 

Wjazd trwa 50s., wejście po schodach zajmuje 2-4 minut. Jak myślicie ile kosztuje kolejka?

Zagrzeb bardzo, bardzo różni się od Istrii. Dużo bliżej mu do miast po-Habsburskich jak Wiedeń czy Budapeszt. Główna katedra do złudzenia przypomina kościoły spotykane w Krakowie, a prawie w niczym nie upodabnia się do skromnych śródziemnomorskich świątyń. Jak w każdym dużym mieście, osobliwy charakter rozpływa się w międzynarodowej mieszance kultur i języków. Pęd życia jest równie porywczy co zachowania tamtejszych kierowców w godzinach szczytu. Wspaniale było przechadzać się po zapadnięciu zmroku jedną uliczką, gdzie na odcinku jednego kilometra po jednej i drugiej stronie były wyłącznie ogródki, knajpki i restauracje, a w nich beztroscy ludzie. Labin to oczywista pustynia, odmiana dobrze by nam zrobiła, ale mnie osobiście weekend by wystarczył. Bardzo cenię spokój i niegwałtowność labińskiej egzystencji, choć nudny i senny - lubię do niego wracać.

wtorek, 29 października 2013

Wyjazdy (niby)służbowe - cz. 1 : Pula.

Pula już nas nudzi, trzeci raz w przeciągu dwóch tygodni trafiamy do tego miasta. Co prawda, mamy trochę więcej czasu na zwiedzanie, ale chodzenie w kółko po poznanych uliczkach może być nużące. Rozwiązała się za to zagadka dlaczego w mieście, które w dawnych czasach było takie ważne, duże i bogate, że mogło sobie pozwolić na budowę większej niż rzymska areny, praktycznie nie widać innych zabytków. Ostatnimi czasy kiedy budowano drogę, po 500 metrach rozkopano ruiny antycznej willi - naturalnie, archeologowie wstrzymali prace na rok, pochłonęli koszmarne ilości pieniędzy, zakopali i roboty mogły kontynuować. 50 metrów dalej wpadli na pozostałości kanalizacji i w tym momencie cały projekt drogi został przemielony na makulaturę. Całe współczesne miasto stoi na rzymskich ruinach, gdyby podłubać w dowolnym miejcu na pewno natrafi się w najlepszym wypadku na cudowną mozajkę, w najgorszym na jakieś gliniane skorupki. Oczywiście brakuje pieniędzy na wykopaliska i na konserwację, więc lepiej żeby leżało w ziemi i nie szkodziło turystom.

Zapuściłyśmy się w typowo szopingowe uliczki i odkryłyśmy urocze, à la francusko-belle-epokowe targowisko. Z zewnątrz przypomina okazały budynek dworca, w środku można znaleźć ryby, cukier, mydło i powidło - wszystko oczywiście wprost od producenta.


Ostatecznie tego dnia całkowicie zrezygnowałyśmy ze zdrowej diety, bo wprost trzeba było spróbować międzynarodowego, bałkańskiego fast fooda -
ćevapčići (są to smażone ruloniki mielonego mięsa podawane w podsmażonej na oleju picie z dodatkiem cebuli i ajwaru). Danie to ma chyba z milion kalorii, ale dobrze przyrządzone jest przepyszne.
 
Po drodze postanowiłyśmy zahaczyć o sklep w celu dokonania zapasów na zbliżającą się daleką wyprawę autostopem. Przy okazji nasłuchałyśmy się opowieści leciwej już gospodiny o tym jak ona sama stopowała będąc w ciąży (hr. trudna) i chowając innych pięcioro swoich dzieci po krzakach oraz co spotkało młodą Chorwatkę w okolicach Splitu tego lata.

poniedziałek, 28 października 2013

U Poreču : o podróży w czasie i przestrzeni.

W niedzielę nie mogłam (nie chciałam) pozwolić sobie na leniwą regenerację. W związku z rozgrywanym w Poreču turniejem piłki ręcznej, na który zjechał kwiat żeńskiej młodzieży z całej Istrii, Agnieszka zaoferowała wycieczkę krajoznawczą w temtą jeszcze nieznaną część regionu.

Oczywiście nie obyło się bez przygód już w przedbiegach. Co z tego, że w Chorwacji też przesuwają czas i to dokładnie w ten sam weekend co w całej Europie, co z tego, że zegar na wieży wskazuje inną godzinę niż mój telefon... Ale ostatecznie wyruszyliśmy w czwórkę, Daniela się zrewoltowała, nie ona raczej, a jej zmasakrowane poprzedniego dnia mięśnie.

Turniej zgromadził drużyny z całej istarske županije. Dla dzieciaków zabawa była iście przednia - w wieku 8/10 lat naprawdę nie myśli się o wygranej jako o najważniejszej rzeczy; liczy się rywalizacja, możliwość sprawdzenia siebie i spędzanie czasu z rówieśnikami. Trochę z politowaniem, a trochę ze smutkiem przyglądałam się trenerom i rodzicom, którzy z cełych sił starają się wpoić swoim pociechom i podopiecznym potrzebę zwycięstwa za wszelką cenę.

Młoda, przyszła kadra reprezentacji Chorwacji w piłce ręcznej.

Hala sportowa oddalona jest o 5 minut spacerem od ścisłego starego centrum miasta. Z wyglądu przypomina uboższego, ale wcale nie brzydszego kuzyna Rovijna. Historię oba miasta miały wspólną : Rzymianie, Wenecjanie, Słowianie, Turcy, Austriacy, Włosi i w końcu Chorwaci. I każda z tych nacji odcisnęła na kulturze Poreča swój znak. Marina pełna jest małych i większych jednostek nawodnch; w knajpkach serwują manesztrę i kalmary; w sklepach na rogu kupisz antyki z okresu panowania Habsburgów, albo jeśli wolisz wymyślne weneckie maski; fantazyjne wykończenia okien przypominają arabeski, podwórka obsadzone palmami dają schronienie przed upałem.

Architektura to najczystsza mieszanka stylów i epok.

Każda uliczka kryje urocze zakamarki.

Tradycje weneckie nadal są bardzo żywe, szczególnie w tej części Istrii.

Nawet i tu z powodzeniem można przemycać koralowce.

Sercem miasta jest jednak jedyny w całej Istrii obiekt z listy Dziedzictwa UNESCO, prawie od zawsze nim była przepyszna, bizantyjska Bazylika Eufrazjusza z VI wieku. Jest nie tylko jednym z najlepiej zachowanym takim zabytkiem na świecie, ale ciężar historii dodatkowo wzmaga przygniatające wrażenie. Główna nawa jest monochromatyczna, uwagę zwracają bogato i misternie zdobione kapitele kolumn. Perspektywa kieruje wzrok na prezbiterium zamknęte apsydą, której sklepienie w całości pokrywa złota mozaika. Przedstawiono na niej całą plejadę świętych i męczenników : jakby w tympanonie Chrystusa Pantokratora w otoczeniu dwunastu apostołów, Matkę Bożą w asyście archaniołów i (niosących w rękach laurowe wieńce) męczenników oraz doktorów. Wówczas szowinistyczne zakłusy nie były tak silne jak w wiekach późniejszych - pierwsi chrześcijanie naprawdę z ogromnym szacunkiem w pełnym uznaniem odnosili się do kobiet : w medalionach przedstawione są wizerunki dwunastu wspaniałych kobiet, a każda z nich wymieniona jest z imienia (są tam między innymi : Agata, Agnieszka, Cecylia, Justyna, Waleria, Perpetua i Felicyta, Bazylissa czy Anastazja). W głębi dodatkowo ukazano znane sceny biblijne, a w centrum usytuowano tzw. cyborium, czyli kamienny baldachim nakrywający ołtarz, z wymalowanym "campus stellae" - polem gwiazd. Ma to przypominać o potomstwie Abrahama "licznym jak gwiazdy na niebie".

Od wejścia, w oczy rzuca się wspaniale dekorowane prezbiterium.



Każdy szczegół, drobny symbol dobitnie przemawia opowiadając historię chrześcijan pierwszych wieków. To najstarszy kościół, w którym miałam okazję być i w przeciwieństwie do ultra-barokowych czy prze-modernistycznych świątyń, w tej czułam się jakbym dotykała korzeni. W tym miejscu, tak jak XV wieków temu sprawowany jest kult, i dzieki pieniądzom z funduszu UNESCO jeszcze długo będzie cieszył przybywających do niego ludzi.

Dawniej cały kompleks był siedzibą biskupa.

Szczyt naszych możliwości czy raczej szczyt wszystkiego? : Sisol [835 m.n.p.m.]

Owe "nazajutrze" zorganizowało się bardzo spontanicznie i właściwie przez przypadek. Miałyśmy wybrać się na górski spacer, obiecali wspaniałą pogodę i niesamowite widoki na Istrię, Rijekę i cały masyw Ućki. Wyprawę zorganizowało bardzo prężnie działające, labińskie stowarzyszenie górskie "Skitaci". Zebraliśmy się rano na dworcu autobusowym, a następnie wyruszyliśmy prywatnymi samochodami do Breseča. Grupa była dosyć liczna - ponad 20 osób : seniorzy oraz dzieci, ludzie w butach Meindl'a i tenisówkach, profesjonaliści, palacze, a także jeden pies. Wspinaczkę rozpoczęliśmy od niepozornych schodków, dalej powierzchnia i otoczenie różniły się nieco, ale nie sprawiały szczegołnych trudności. Wędrowaliśmy spokojnie, równym wężykiem zatrzymując się co jakiś czas dostosowując tempo do mniej sprawnych. 

Jeden z pierwszych postojów, a i tak czekamy na maruderów.

Początkowe pozostałości pasterskich chatek obsiewające łąki do wypasu owiec i kóz, stawały się coraz rzadsze, aż wreszcie ścieżka zaczęła się piąć ostrzej w górę, zaś co po niektórym zaczęło chrupać w kolanach. Z ziemi wyrastały coraz częstsze i coraz większe wapienne skały. Daniela od początku walczyła ze sobą - to było dla niej zupełnie pierwsze doświadczenie gór - z jedenej strony bardzo chciała przeżyć coś nowego, z drugiej wysiłek był ponad jej siły. Ale, mimo że potrzebowała trochę więcej czasu i trochę pomocy z zewnątrz, dzielnie pokonywała kolejne setki metrów.   


Im szlak był bardziej stromy, tym widoczność stawała się mniejsza.

Po przeszło godzinie dotarliśmy wszyscy do skrzyżowania szlaków, tabliczka optymistycznie wskazywała 15', które rzekomo dzieliły nas od szczytu. Już wtedy całkowicie straciliśmy nadzieję na jakiekolwiek widoki. Na wysokości 460 m.n.p.m. nie rosły już drzewa, ale za to już zalegały chmury - widoczność była coraz gorsza : nie było mowy, aby dojrzeć cokolwiek na więcej niż 7 metrów. Po kilkunastu minutach na dobre pożegnaliśmy błotniste ścieżki i kontynuowaliśmy autentyczną wspinaczkę po ostrych jak brzytwa skałach. My od samego początku byłyśmy jakby maskotkami drużyny, co chwila ktoś dopytywał o samopoczucie, a kiedy szlak stawał się trudniejszy - proponowano nam konkretną pomoc : Daniela dostała kije trekkingowe, a jeden z bardziej zaprawionych górołazów zaoferował się jako nasz osobisty przewodnik. Z jednej strony było to irytujące, bo przecież "sama dam radę", z drugiej wiem, że ich postępowanie wynikało wyłącznie z troski i dobrej woli. W drodze na szczyt nie obyło się bez obtarć, obić, upadków i poślizgnięć - cała sztuka polega na tym, aby móc się podnieść i iść dalej oraz... aby nie wybierać się w adidaskach (nawet jeśli ponoć mają fajną podeszwę, to jednak adidaski przed kostkę) - z serca odradzam! Mimo jednak wszystko - dawno nie miałam takiego placu zabaw!

Jest dobrze! Idziemy w górę!

Spójrzcie jak nam się spieszyło!

To jedna z niewielu atrakcji, jakie udało nam się dojrzeć.

Ostatecznie doczłapaliśmy się na szczyt - Sisol [835 m.n.p.m.], a jedyną nagrodą była podwójna kanapka, pomarańcza oraz duża porcja czekolady – bez „nieziemskich widoków na świat” jak zreztą przewidywaliśmy. 30 minut poczynku było aż nadto, bo zimny i mokry wiatr już hulał po plecach ochoczo spraszając jakieś zapalenie płuc. Zejście naturalnie okazało się potwornie bardziej problematyczne, biorąc pod uwagę zmęczenie, ograniczoną widoczność i ciągnące się nadal śliskie i ostre wapienie. W dół, ciągle w dół : wąskie szczelinki, las, skałki, błotniste ścieżki. Coraz częściej zdażają się upadki, bo trudniej jest zmagać się z siłami, które podwójnie ściągają ciało ku ziemi. Po pewnym czasie wyszliśmy na golutki płaskowyż i z wysokości 550 metrów spoglądaliśmy na dach restauracji, w której już szykowany był nasz obiad. Trochę dalej dostrzegaliśmy plomińską ciepło-elektrownię, a w głębi na lewo kanał Rašy uchodzącej do morza. Ostatni odcinek nie był trudny, za to żmudny i uciążliwy przez śliskie głazy na wąskiej ścieżce. W punkt 15. nasze stopy stanęły na kostce brukowej przed restauracją, a nad nami wykwitło piękne słońce – dopiero teraz zdołało przedrzeć się przez zwały chmur.

Posiłek zwycięzców, zasłużony odpoczynek.

W głębi widać skrzynkę z dziennikiem wpisów dla zdobywców szczytu - każdy mógł dopisać swoje imię i nazwisko.

Aż do samej krawędzi, szliśmy spokojnie po płaskowyżu.

500 metrów niżej czekał na nas obiad.

Wreszcie na ziemi : "Never again!".

Płaskowyż widziany tym razem już z dołu. Szczyt Sisola (tu niewidoczny) był 300 metrów wyżej (to taka wysokość Wieży Eiffla).

Spróbowałyśmy istryjskiej maneštry – sycącej i aromatycznej zupy warzywnej z dużą ilością maczanego w niej chleba. Jeszcze cały czas przy życiu utrzymywała nas adrenalina, ale kiedy wzięłyśmy gorący prysznic i położyłyśmy się na łóżku, nasze ciała powiedziały: „Basta!” Nici z wieczornego wyjścia, tym razem nasz sen był kamienny – twardy jak te skały na górze.


A więcej zdjęć, dzięki uprzejmości Skitaći, znajdziecie klikając tu. 

Pula : druga próba, nad wyraz owocniejsza.

Przy okazji ostatniej wizyty, jak już pisałam, Pula autentycznie nie zachwyciła. Szara, nieciekawa, bez życia, bez charakteru z jedynym jaśniejszym punktem - Areną. W piątek wybraliśmy się tam jednak w sprawach biznesowych - miałyśmy nadzieję, że będzie ciekawiej i zdecydowanie było!

To był długi dzień, najpierw wczesna pobudka i szorujemy na dół po ryby na kolację. Tychże jeszcze nie było, ale za to nakupiłymy sobie po kilku kalmarach - tylko dlatego, że Daniela obiecała pokazać mi jak to się przygotowuje. Chwile potem pędem do biura, bo i tak byłyśmy już spóźnione. Zatem standardowo pracowałyśmy do 14h. Po pierwsze mamy wyszukiwać partnerów wśród innych organizacji młodzieżowych w Europie i wysyłać im propozycje współpracy, po drugie, naszym zadaniem jest opracować design nowej biblioteczki na materiały Centrum Informacji Alfa Albona i po trzecie, opracować broszurę nt. różnych wymian w ramach programów europejskich. Z tego jednak względu, że to petak, a my już na dobre wrosłyśmy w tutejszą obyczajność - robota nie paliła nam się w rękach. O drugiej spakowaliśmy Alena, Jelenę, Danielę i mnie, i z szaleńczą prędkością ruszyliśmy do Puli.

Tego dnia planowane było jedne z ostatnich szkoleń w ramach programu Adrinet (wspólnego dla krajów z dostępem do Morza Adriatyckiego). Było to spotkanie przy okrągłym stole przedstawicieli młodzieżowej rady miasta, członków organizacji młodzieżowych oraz po prostu młodzieży. Tydzień wcześniej, Daniela i ja przygotowałyśmy scenariusz wydarzenia, dla którego wykorzystałyśmy bardzo ciekawą i dość jeszcze innowacyjną formę pracy - Forum Theatre (każdy z uczestników przyjmuje i odgrywa wyznaczone mu role, co pozwala lepiej uzmysłowić sobie poruszane zagadnienie). Meeting miał niezwykłe otoczenie, na miejsce spotkania wyznaczono budynek dawnej austro-węgierskiej szkoły marynarki, przeolbrzymi (bo o powierzchni prawie 18.000 m2). Rojc dziś jest siedzibą dla 115 organizacji, stowarzyszeń i grup działających w mieście. Absolutnie niesamowite i robiące wrażenie na każdym : ściany o do centymetra pokrywają murale i graffiti, korytarze nieregularnie ciągną się w nieskończoność. Na własnej skórze poczułam to, co towarzyszyło Adso i Wilhelmowi kiedy błądzili po trzewiach benesyktyńskiej biblioteki, z tym wyjątkiem, że Rojc to żyjąca galeria sztuki.


 Na debacie przygotowanej i oprawionej z taką starannością, zjawiło się 7 z oczekiwanych 30 osób. Co ciekawe, głównym zagadnieniem było co możnaby zainicjować w kwestii polityki młodzieżowej miasta, a nikt z przdstawicieli młodzieżowej rady miasta nie raczył się pofatygować. To kolejna cecha dość typowa dla Chorwatów (co oni sami potwierdzają) : są narodem bardzo dumnym, ale bardzo leniwym, lubią się podpisywać pod wspaniałymi osiągnięciami, ale kiedy mają dołożyć coś od siebie... Mimo to, główni organizatorzy byli i tak bardzo zadowoleni - nie mniej niż my, jako że wyszłyśmy z naręczami kontaktów oraz darmowych ciastek i owoców (free food!!).



To był chyba do tej pory najdłuższy nasz dzień, ale za to możemy powiedzieć, że nie zmarnowałyśmy z niego ani chwili. Obie posnęłyśmy snem sprawiedliwego myśląc w co ubierzemy się na czekające już na nas "nazajutrze".

piątek, 25 października 2013

Takie nic, a coś : szara niecodzienność.

Ani to się mogłyśmy obejrzeć, a kolejny tydzień minął. Trudno tu mówić o jakiejś formie monotonii, bo na swój sposób każdy dzień był trochę inny od pozostałych. Generalnie, nie było żadnych rewolucyjnych wydarzeń czy szczególnych przygód.

To jakieś zakupy i odkrycie kolejnych gastronomicznych atrakcji (polenta, kalmary, istryjskie granaty i figi), tu spotkanie - kameralnie w domu, przy polskim piwie i polskich ciasteczkach. Albo jeszcze bardziej kameralna szaleńcza wieczorna ekspedycja do Lidla, a potem 3 godziny spędzone na dachu pod gwiazdami, przegadane o życiu i śmierci. Albo wagary - kiedy to po wyłączeniu prądu w całym mieście, dla okazania buntu, poszłyśmy do... biblioteki.

To takie maluczkie, niepozorne sprawki, ale niesamowicie potrafią nadać smak dniom. Z początku sądziłam, że Labin jest do bólu regularny i całkowicie przewidywany. Czyżby rzeczywiście potrzeba była matką wynalazków, a grożąca nuda rodziła osobliwą kreatywność? Niby nie robię nic szczególnego, a łapię się na tym, że brakuje mi czasu na zaplanowane rzeczy.  

poniedziałek, 21 października 2013

Istria nieodkryta, niezwykła Istria : Rovinj i Pula.

Wreszcie nadszedł upragniony weekend - 2 dni, które bez skrupułów mogłyśmy poświęcić na buszowanie po okolicy w promieniu nieco szerszym niż 5km (o tyle w przybliżeniu oddalony jest Rabac). Pamiętacie plany sprzed 2 tygodni odnośnie wyjazdu do Rovinja i Puli, które rozpłynęły się na deszczu? W tę sobotę pogoda była nieporównywalnie łaskawsza : 20st i grzejące słońce.

Rano warto było pofatygować się na targ po ostatnie zakupy, w tym świeżutką rybę. Dla formalności wspomnę tylko, że obrałyśmy mało cywilizowany środek transportu jakim bez wątpienia jest autostop. Z drugiej strony, pod każdym możliwym względem obfituje on w pozytywy, o których w najbliższym czasie.

Wprawdzie o pierwszy transport musiałyśmy się ubiegać niemal godzinę, ale wynikało to z problematyczności kieunku wyjazdu. Ostatecznie sprawdziła się zasada : im dłużej czekasz, tym lepszy stop się trafia. Normalnie, bezpośredni dojazd do Rovinja nie jest taki prosty, dla nas zatrzymała się pewna stateczna gospodina, która zmierzała dokładnie w tym kierunku. Pani Daniela (zbieżność imion) okazała się przesympatyczną nauczycielką z Rapca, w trakcie drogi ćwiczyłam mój raczkujący chorwacki, a na koniec wymieniłyśmy się numerami i obiecałyśmy umówić się na kawę.

Nie mam wątpliwości co do stwierdzenia, iż to właśnie Rovinj najbardziej zasługuje na turystycznie odwiedziny. To naprawdę miasteczko z pocztówki, niemal każdy budynek jak z baśniowej scenerii. W każdym zaułku mieszczą się artystycznie mini-pracownio-galerie, na każdym kroku sprzedaje się lokalne przysmaki (ser z truflami – wyśmienitość!), czy zwyczajnie można niezobowiązująco nacieszyć oko. Całe szczęście, miasto jest całkowicie dwujęzyczne : chorwacko-włoskie, przy tej okazji nie mogłyśmy odmówić sobie wypicia kawy we włoskim instytucie. Oprócz kościoła św. Eufemii, gdzie znajduje się sprowadzony z Konstantynopola sarkofag świętej, do zwiedzania tu nie ma za wiele. Zwyczajny spacer daje jednak tyle radości, że co chwilę wydobywa się okrzyk zachwytu. Sezon już dobiegał końca, więc i tamtejsze życie zamiera, ale pół godziny spędzone z twarzą ogrzewaną śródziemnomorsko-jesiennym słońcem i wpatrującą się w stronę Italii było doświadczeniem niemal na wpół mistycznym :)

P.S. Teraz już wiecie co to za miasto widnieje na zdjęciu okładkowym bloga.


Wszędobylskie pranie, niemal prawie jak w Palermo - w końcu Rovinj to wpół włoskie miasteczko.


Każdy zakamarek gwarantował pocztówkowe doznania.


W centrum znajdziemy pokaźnych rozmiarów marinę - łódka pozwala na eksplorację wszystkich 22 wysp rovińskiego archipelagu.




Godzina była jeszcze młoda, a powrót tą samą trasą wydawał się mało atrakcyjny, zdecydowałyśmy się zatem na podbój Puli. Dotarłyśmy tam za sprawą pana inżyniera (niestety no-name) miłośnika Barcelony i ibiskiego night-lifeu. Nadrobił specjalnie dla nas drogi i podwiózł pod samą arenę - znany na całą Chorwację rzymski amfiteatr, który zachował się lepiej niż Koloseum. 10 lat temu, z inicjatywy Fundacji Akademia Cravatica opasano ją ogromnym, czerwonym krawatem o powierzchni ponad 10 tys. metrów kwadratowych. Krawat jest jednym z głównych symboli Chorwacji, stąd się wywodzi i od nazwy tego kraju (Hrvatska) wziął swoją nazwę. Pozostała część miasta jest, przyznam, rozczarowująca. Zupełnie nie ma co zwiedzać, a uliczki są zaniedbane i zwyczajnie brzydkie. Ponoć w okresie zimowym, już 4-krotnie mniejszy Labin oferuje więcej atrakcji niż Pula. To raczej miasto transportowe (ma lotnisko i duży port) niż rekreacyjne, ale i tak bardzo się cieszę, że mogłyśmy je zobaczyć.


Dawniej arena walk gladiatorów i rekonstrukcji morskich bitew, dziś gości m.in. festiwal filmowy i inne kulturalne eventy.


Miasto (trans)portowe, głównie z tego czerpie dochody.

Powrót również nie przysporzył nam wielkich trudności : lutnik Robert zaoferował nam pomoc, a po drodze (rozmawiając o dziwo po włosku) rozprawialiśmy o różnych aspektach lingwistycznych języków chorwackiego, polskiego, włoskiego, hiszpańskiego i francuskiego. Ile można się ciekawych rzeczy dowiedzieć od takich niby niepozornych osób. Ukoronowaniem dnia była uczta na koszt euro-podatnika, podczas której główną rolę grała wspomniana już czerwona barwena.

Dobar tek!