poniedziałek, 21 października 2013

Istria nieodkryta, niezwykła Istria : Rovinj i Pula.

Wreszcie nadszedł upragniony weekend - 2 dni, które bez skrupułów mogłyśmy poświęcić na buszowanie po okolicy w promieniu nieco szerszym niż 5km (o tyle w przybliżeniu oddalony jest Rabac). Pamiętacie plany sprzed 2 tygodni odnośnie wyjazdu do Rovinja i Puli, które rozpłynęły się na deszczu? W tę sobotę pogoda była nieporównywalnie łaskawsza : 20st i grzejące słońce.

Rano warto było pofatygować się na targ po ostatnie zakupy, w tym świeżutką rybę. Dla formalności wspomnę tylko, że obrałyśmy mało cywilizowany środek transportu jakim bez wątpienia jest autostop. Z drugiej strony, pod każdym możliwym względem obfituje on w pozytywy, o których w najbliższym czasie.

Wprawdzie o pierwszy transport musiałyśmy się ubiegać niemal godzinę, ale wynikało to z problematyczności kieunku wyjazdu. Ostatecznie sprawdziła się zasada : im dłużej czekasz, tym lepszy stop się trafia. Normalnie, bezpośredni dojazd do Rovinja nie jest taki prosty, dla nas zatrzymała się pewna stateczna gospodina, która zmierzała dokładnie w tym kierunku. Pani Daniela (zbieżność imion) okazała się przesympatyczną nauczycielką z Rapca, w trakcie drogi ćwiczyłam mój raczkujący chorwacki, a na koniec wymieniłyśmy się numerami i obiecałyśmy umówić się na kawę.

Nie mam wątpliwości co do stwierdzenia, iż to właśnie Rovinj najbardziej zasługuje na turystycznie odwiedziny. To naprawdę miasteczko z pocztówki, niemal każdy budynek jak z baśniowej scenerii. W każdym zaułku mieszczą się artystycznie mini-pracownio-galerie, na każdym kroku sprzedaje się lokalne przysmaki (ser z truflami – wyśmienitość!), czy zwyczajnie można niezobowiązująco nacieszyć oko. Całe szczęście, miasto jest całkowicie dwujęzyczne : chorwacko-włoskie, przy tej okazji nie mogłyśmy odmówić sobie wypicia kawy we włoskim instytucie. Oprócz kościoła św. Eufemii, gdzie znajduje się sprowadzony z Konstantynopola sarkofag świętej, do zwiedzania tu nie ma za wiele. Zwyczajny spacer daje jednak tyle radości, że co chwilę wydobywa się okrzyk zachwytu. Sezon już dobiegał końca, więc i tamtejsze życie zamiera, ale pół godziny spędzone z twarzą ogrzewaną śródziemnomorsko-jesiennym słońcem i wpatrującą się w stronę Italii było doświadczeniem niemal na wpół mistycznym :)

P.S. Teraz już wiecie co to za miasto widnieje na zdjęciu okładkowym bloga.


Wszędobylskie pranie, niemal prawie jak w Palermo - w końcu Rovinj to wpół włoskie miasteczko.


Każdy zakamarek gwarantował pocztówkowe doznania.


W centrum znajdziemy pokaźnych rozmiarów marinę - łódka pozwala na eksplorację wszystkich 22 wysp rovińskiego archipelagu.




Godzina była jeszcze młoda, a powrót tą samą trasą wydawał się mało atrakcyjny, zdecydowałyśmy się zatem na podbój Puli. Dotarłyśmy tam za sprawą pana inżyniera (niestety no-name) miłośnika Barcelony i ibiskiego night-lifeu. Nadrobił specjalnie dla nas drogi i podwiózł pod samą arenę - znany na całą Chorwację rzymski amfiteatr, który zachował się lepiej niż Koloseum. 10 lat temu, z inicjatywy Fundacji Akademia Cravatica opasano ją ogromnym, czerwonym krawatem o powierzchni ponad 10 tys. metrów kwadratowych. Krawat jest jednym z głównych symboli Chorwacji, stąd się wywodzi i od nazwy tego kraju (Hrvatska) wziął swoją nazwę. Pozostała część miasta jest, przyznam, rozczarowująca. Zupełnie nie ma co zwiedzać, a uliczki są zaniedbane i zwyczajnie brzydkie. Ponoć w okresie zimowym, już 4-krotnie mniejszy Labin oferuje więcej atrakcji niż Pula. To raczej miasto transportowe (ma lotnisko i duży port) niż rekreacyjne, ale i tak bardzo się cieszę, że mogłyśmy je zobaczyć.


Dawniej arena walk gladiatorów i rekonstrukcji morskich bitew, dziś gości m.in. festiwal filmowy i inne kulturalne eventy.


Miasto (trans)portowe, głównie z tego czerpie dochody.

Powrót również nie przysporzył nam wielkich trudności : lutnik Robert zaoferował nam pomoc, a po drodze (rozmawiając o dziwo po włosku) rozprawialiśmy o różnych aspektach lingwistycznych języków chorwackiego, polskiego, włoskiego, hiszpańskiego i francuskiego. Ile można się ciekawych rzeczy dowiedzieć od takich niby niepozornych osób. Ukoronowaniem dnia była uczta na koszt euro-podatnika, podczas której główną rolę grała wspomniana już czerwona barwena.

Dobar tek!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz