Wreszcie nadszedł upragniony weekend - 2 dni, które bez skrupułów
mogłyśmy poświęcić na buszowanie po okolicy w promieniu nieco szerszym niż 5km
(o tyle w przybliżeniu oddalony jest Rabac). Pamiętacie plany sprzed 2 tygodni
odnośnie wyjazdu do Rovinja i Puli, które rozpłynęły się na deszczu? W tę
sobotę pogoda była nieporównywalnie łaskawsza : 20st i grzejące słońce.
Rano warto było pofatygować się na targ po
ostatnie zakupy, w tym świeżutką rybę. Dla formalności wspomnę tylko, że
obrałyśmy mało cywilizowany środek transportu jakim bez wątpienia jest
autostop. Z drugiej strony, pod każdym możliwym względem obfituje on w
pozytywy, o których w najbliższym czasie.
Wprawdzie o pierwszy transport musiałyśmy
się ubiegać niemal godzinę, ale wynikało to z problematyczności kieunku
wyjazdu. Ostatecznie sprawdziła się zasada : im dłużej czekasz, tym lepszy stop
się trafia. Normalnie, bezpośredni dojazd do Rovinja nie jest taki prosty, dla
nas zatrzymała się pewna stateczna gospodina, która zmierzała dokładnie w tym
kierunku. Pani Daniela (zbieżność imion) okazała się przesympatyczną nauczycielką
z Rapca, w trakcie drogi ćwiczyłam mój raczkujący chorwacki, a na koniec
wymieniłyśmy się numerami i obiecałyśmy umówić się na kawę.
Nie mam wątpliwości co do stwierdzenia, iż
to właśnie Rovinj najbardziej zasługuje na turystycznie odwiedziny. To naprawdę
miasteczko z pocztówki, niemal każdy budynek jak z baśniowej scenerii. W każdym
zaułku mieszczą się artystycznie mini-pracownio-galerie, na każdym kroku
sprzedaje się lokalne przysmaki (ser z truflami – wyśmienitość!), czy
zwyczajnie można niezobowiązująco nacieszyć oko. Całe szczęście, miasto
jest całkowicie dwujęzyczne : chorwacko-włoskie, przy tej okazji nie mogłyśmy
odmówić sobie wypicia kawy we włoskim instytucie. Oprócz kościoła św.
Eufemii, gdzie znajduje się sprowadzony z Konstantynopola sarkofag świętej, do
zwiedzania tu nie ma za wiele. Zwyczajny spacer daje jednak tyle radości, że co
chwilę wydobywa się okrzyk zachwytu. Sezon już dobiegał końca, więc i tamtejsze
życie zamiera, ale pół godziny spędzone z twarzą ogrzewaną
śródziemnomorsko-jesiennym słońcem i wpatrującą się w stronę Italii było
doświadczeniem niemal na wpół mistycznym :)
P.S. Teraz już wiecie co to za miasto widnieje na zdjęciu okładkowym bloga.
Godzina była jeszcze młoda, a powrót tą
samą trasą wydawał się mało atrakcyjny, zdecydowałyśmy się zatem na podbój
Puli. Dotarłyśmy tam za sprawą pana inżyniera (niestety no-name) miłośnika Barcelony i ibiskiego night-lifeu. Nadrobił specjalnie dla nas drogi i podwiózł
pod samą arenę - znany na całą Chorwację rzymski amfiteatr, który zachował się
lepiej niż Koloseum. 10 lat temu, z inicjatywy Fundacji Akademia Cravatica
opasano ją ogromnym, czerwonym krawatem o powierzchni ponad 10 tys. metrów
kwadratowych. Krawat jest jednym z głównych symboli Chorwacji, stąd się wywodzi
i od nazwy tego kraju (Hrvatska) wziął swoją nazwę. Pozostała część miasta
jest, przyznam, rozczarowująca. Zupełnie nie ma co zwiedzać, a uliczki są
zaniedbane i zwyczajnie brzydkie. Ponoć w okresie zimowym, już 4-krotnie
mniejszy Labin oferuje więcej atrakcji niż Pula. To raczej miasto transportowe
(ma lotnisko i duży port) niż rekreacyjne, ale i tak bardzo się cieszę, że
mogłyśmy je zobaczyć.
Dawniej arena walk gladiatorów i rekonstrukcji morskich bitew, dziś gości m.in. festiwal filmowy i inne kulturalne eventy.
Powrót również nie przysporzył nam wielkich trudności : lutnik Robert
zaoferował nam pomoc, a po drodze (rozmawiając o dziwo po włosku)
rozprawialiśmy o różnych aspektach lingwistycznych języków chorwackiego,
polskiego, włoskiego, hiszpańskiego i francuskiego. Ile można się ciekawych
rzeczy dowiedzieć od takich niby niepozornych osób. Ukoronowaniem dnia była
uczta na koszt euro-podatnika, podczas której główną rolę grała wspomniana już
czerwona barwena.
Dobar tek!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz