Ani to się mogłyśmy obejrzeć, a kolejny tydzień minął. Trudno tu mówić o jakiejś formie monotonii, bo na swój sposób każdy dzień był trochę inny od pozostałych. Generalnie, nie było żadnych rewolucyjnych wydarzeń czy szczególnych przygód.
To jakieś zakupy i odkrycie kolejnych gastronomicznych atrakcji (polenta, kalmary, istryjskie granaty i figi), tu spotkanie - kameralnie w domu, przy polskim piwie i polskich ciasteczkach. Albo jeszcze bardziej kameralna szaleńcza wieczorna ekspedycja do Lidla, a potem 3 godziny spędzone na dachu pod gwiazdami, przegadane o życiu i śmierci. Albo wagary - kiedy to po wyłączeniu prądu w całym mieście, dla okazania buntu, poszłyśmy do... biblioteki.
To takie maluczkie, niepozorne sprawki, ale niesamowicie potrafią nadać smak dniom. Z początku sądziłam, że Labin jest do bólu regularny i całkowicie przewidywany. Czyżby rzeczywiście potrzeba była matką wynalazków, a grożąca nuda rodziła osobliwą kreatywność? Niby nie robię nic szczególnego, a łapię się na tym, że brakuje mi czasu na zaplanowane rzeczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz